Выбрать главу

Gdyby Familii udało się spełnić swoje marzenia i, powiedzmy, uzyskałaby całkowitą kontrolę nad mediami, to wcale nie oznaczałoby, jak ostrzegali liczni politycy Konfederacji, monopolu jednej opcji politycznej. Familia gotowa jest w sobie mieścić wszelkie polityczne opcje – w takich michnikowych mediach mieliby swoje miejsce i lewicowy Beylin, i prawicowcy od Halla, i katolik Turnau, i antyglobalista Domosławski… Familia nie jest opcją polityczną, tylko Towarzystwem. Towarzystwem eleganckim, najlepszym z możliwych, poza którym po prostu nie może istnieć nic godnego uwagi. Pamiętam pewnego redaktora z tego towarzystwa, z drugiego szeregu, ale na tyle wiernego, że dostał kolejno pod zarząd różne medialne przedsięwzięcia, a kiedy okazał się w tej dziedzinie totalnym antytalentem i wszystkie po kolei doprowadził do bankructwa, został dyrektorem państwowej instytucji kulturalnej, która zbankrutować nie może. Otóż u początków swojej kariery człowiek ów był szefem redakcji parlamentarnej w jednym z programów państwowego radia. Kiedy przez antenę przewinęło się już, na jego zaproszenie, coś ze dwudziestu posłów UD i KLD, plus kilku przedstawicieli „światłej części” SdRP, dyrektor programu zagadnął podwładnego, czy nie sądzi, że z czystej przyzwoitości należałoby zaprosić choć raz kogoś z PC, ZChN albo innej partii z tych okolic. Redaktor popatrzył na szefa z bezbrzeżnym zdumieniem i autentycznie zdziwiony zapytał: ale po co, panie dyrektorze? Co oni mogą mieć do powiedzenia?

Los Unii Demokratycznej, partii „ludzi rozumnych”, wiecznie sparaliżowanej konfliktami między frakcją „demokratycznej prawicy” i „społecznego liberalizmu”, dobrze pokazuje, co było istotą Familii. Kiedy odnosiła sukcesy, odnosiła je nie dlatego, że była lewicowa czy prawicowa, ale dlatego, że była elegancka. Gdy zaś zaczęto ją skreślać, to też nie dlatego, że była za bardzo czy za mało lewicowa, prawicowa, konserwatywna czy liberalna, ale dlatego, że była „arogancka”. To określenie, „arogancja”, było w kontekście UD, a potem UW, powtarzane wielokrotnie. To jasne: skoro jakieś towarzystwo mówi „my mamy monopol na kulturę, rozum, przyzwoitość”, to tak samo, jakby mówiło wszystkim innym: a wy jesteście chamami.

No, to jak my jesteśmy chamami, powiedziały na to chamy – to wy jesteście żydy!

W czasie wojny na górze rozdrapano tę straszną bliznę, odnowiono ranę, przecinającą polskie społeczeństwo na nierówne części. Zresztą wszystkie podziały, wydobyte ze zbiorowej pamięci, nałożyły się na siebie. Podział na „chamów” i „żydów”, podział na zaborców i okupowanych, na fornali i dziedziców, na rządzącą partię i jej poddanych, na władzę i społeczeństwo, zlały się w jeden wielki podział na „nas” i „onych”. Państwo w tym podziale jest strukturą z zasady należącą do onych. Tu jest sedno naszych społecznych nieszczęść: państwo polskie dla większości swych mieszkańców nie jest ich państwem.

Francis Fukuyama sformułował tezę, podjętą przez wielu myślicieli i powszechnie dziś podzielaną, że oprócz kapitału finansowego, kapitału pracy i kapitału wiedzy, czwartym, zasadniczym czynnikiem cywilizacyjnego rozwoju jest kapitał społecznego zaufania. Nie może się szybko i dobrze rozwijać społeczeństwo podzielone, w którym rządzeni przyjmują z biernym oporem albo wręcz sabotują wszystkie zarządzenia władzy, a i na siebie nawzajem patrzą tak podejrzliwie, że wszelkie transakcje zawierać trzeba na zasadzie „z ręki do ręki”.

Nasz wieszcz na długo przed Fukuyamą tę samą intuicję ujął w słowach: „Jeden, jeden tylko cud – z polską szlachtą polski lud!”. Ten cud jak dotąd się nie ziścił.

*

Nie lubię słowa „antysemityzm”. Niewiele ono wyjaśnia, raczej zaciemnia sprawę. W odniesieniu do problemu, z jakim mamy miejsce w Polsce, znacznie poręczniejszym wydaje mi się słowo „żydofobia”. Polactwo słowem „Żyd” zwykło określać każdego obcego, i w każdym Żydzie widzi obcego, a obcy oznacza kogoś wrogiego. „Żydem” w pewnym momencie zostanie każdy, kto cokolwiek w Polsce zaczyna znaczyć. Zdawałoby się, że buraczana fizjonomia Leppera przynajmniej jego jednego ochroni na sto procent przed takim oskarżeniem, a dopiero co widziałem w kiosku książeczkę „Cała prawda o Lepperze”, na okładce której wódz „Samoobrony” wyobrażony był w mycce, a paski na krawacie miał biało-niebieskie. Pluję sobie zresztą w brodę, że książeczki tej nie kupiłem, bo już następnego dnia nakład we wszystkich okolicznych kioskach był wyczerpany. A jeśli i Lepper może być ukrytym Żydem, to co dopiero ludzie o bardziej inteligentnym wyglądzie?

Ten smród ciągnie się za nami z głębin ruskiego zaboru i pewnie będzie się ciągnął jeszcze długo. W chłopskiej, pańszczyźnianej nieufności polactwa do władzy gotowość na przyjęcie do wiadomości, że ten czy tamten jest Żydem jest tak nieustająca, że wystarczy tylko rzucić hasło, bez silenia się na najgłupsze choćby dowody. Znikąd się ta nieufność nie bierze – wychrzczonych Żydów było w aparacie bezpieczeństwa i partii sporo, wielu z nich zmieniało nazwiska, wielu zbrodniarzom dorobiono potem fałszywe życiorysy i do dziś dziennikarz natyka się ze zdziwieniem na fakt, że historia rodziny wysokiego urzędnika państwowego zaczyna się od roku 1957, a wykazywanie się nadmiarem ciekawości w tej sprawie grozi zawodową i cywilną śmiercią. Nie są niczyim zmyśleniem plugastwa środowisk żydowskich z Zachodu o „polskich obozach koncentracyjnych”, „polskich nazistach”, „oddziałach polskich i niemieckich likwidujących warszawskie getto” czy Armii Krajowej, „która eksterminowała polskich Żydów najpierw u boku hitlerowców, a po ich wycofaniu się, samodzielnie”. Nie są wytworem chorej wyobraźni pazerni adwokaci z Nowego Jorku, którzy z shylockowską bezwzględnością zabierają się do odbierania dzisiejszym właścicielom majątku nie na rzecz ich prawowitych właścicieli i spadkobierców, ale przyznając sobie na mocy jakiejś dziwnej, plemiennej logiki prawo własności do mienia, które kiedykolwiek należało do Żydów, choć Żydzi ci i ich gminy dawno już bezpotomnie i bez prawnych spadkobierców zginęli – dodajmy, przy całkowitej i haniebnej obojętności żydowskiej społeczności zza oceanu, która się dziś wzięła za „odzyskiwanie” ich majątków.

Nie jest też wyssana z palca wrogość, jakiej z racji swego żydostwa, choć z reguły bardzo odległego i dawno zapomnianego, doznawali wielokrotnie przedstawiciele Familii. Nie zmyśla prasa antysemickich złorzeczeń, sypiących się na protestacyjnych wiecach czy wypisywanych na transparentach. Nie zmyśla takich faktów, jak pani nauczycielka w prowincjonalnej szkole, używająca wobec nielubianej uczennicy obelgi „żydówa”. Ludzie dotknięci żydowską traumą gromadzą te fakty bardzo starannie, przeceniając ich znaczenie. Z żydofobią polactwa zderza się wywołana urazami przeszłości i teraźniejszości fobia przed antysemityzmem, a tam, gdzie się fobia zderzy z fobią, rozum nie ma już nic do powiedzenia.

Są ludzie, dla których antysemityzm jest główną cechą polskości, i są ludzie, dla których życiową misją i wykładnią polskości jest obowiązek walki z „żydowską okupacją”. Nie jest przecież ani jednych, ani drugich aż tak wielu, by wokółżydowskie histerie miały być głównym polskim problemem. Zwłaszcza, gdy niepostrzeżenie wokół nas zrobił się wiek XXI i Europa. A jednak wciąż są do takiej rangi podnoszone.

Bo brakuje nam tych normalnych, którzy rozdzieliliby fobie kordonem sanitarnym zdrowego rozsądku. Słaba, przetrzebiona i pełna konformizmu inteligencja zastępcza III RP nader rzadko wydaje ze swych szeregów ludzi, którzy mieliby odwagę pchać się między młyńskie kamienie. Jedni, bijąc pokłony bożkowi politycznej poprawności, chcą napełniające ich wstydem zachowania rodaków wynagrodzić Żydom wzmożoną i śmieszną żydofilią, a plugastwa o „polskich nazistach” ocenzurować i przemilczeć, aby nie jątrzyły. Drugim brak odwagi, by na zebraniu katolickiej organizacji czy partii prawicowej zażądać wyrzucenia robiącego antysemicki smród maniaka na zbity pysk za drzwi. Nikt nie chce ryzykować znalezienia się na liście Żydów albo na liście antysemitów.

*

Radio, jestem zaproszony jako jeden z gości, dyskusja nie pomnę już o czym, i w pewnym momencie prowadzący używa określenia „naród polski”. Siedząca z nami młoda pani doktor filozofii, na oko dwadzieścia parę lat, podskakuje i z miną pełną bezbrzeżnego obrzydzenia oznajmia: „ale ja bardzo proszę, nie używajmy takich określeń. To się przecież jak najgorzej kojarzy!”.

Naprawdę, nie zawracałbym głowy, gdyby to był wypadek odosobniony. Ale nie jest. W różnych kontekstach stwierdzenie, że nie należy w ogóle używać słowa „naród”, że to słowo cuchnie, ciągnie za sobą skojarzenia z ciemnotą, z pogromami i wszystkim co najgorsze, sam słyszałem i czytałem wielokrotnie, i dostrzegło je wielu znajomych. Zresztą zbieżność sformułowań nie dziwi, michnikowszczyzna zawsze używa tych samych zdań, zbitek i frazesów, wszyscy ci ludzie nagrani są jedną płytą z głosem swych autorytetów. Regularna, bezkrytyczna lektura „Wyborczej” robi swoje – byle cipcia, która pewnie nie wie, czym się różniło Monte Cassino od Monte Carlo, ma już wdrukowane w zwoje, że słowem „naród”, cóż dopiero samym narodem, trzeba się brzydzić, bo to coś podejrzanego.

Właśnie dlatego nazywam michnikowszczyznę „Familią”, nawiązując do tamtej, przedrozbiorowej formacji, która w imię unowocześnienia Polski zadała jej pospołu z dwiema konfederacjami katolickich patriotów śmiertelne ciosy. Familia Michnika, Geremka i Kuronia też chciała Polskę unowocześnić i wprowadzić do Europy, ale, tak samo jak Familia Czartoryskich, uznała, że główną przeszkodą, jaką trzeba w tym celu pokonać, jest nasza polskość. Bo Familia nie umie i nigdy nie będzie umiała odróżniać patrioty od nacjonalisty. Dobry Polak (swoją drogą, to też zwrot, którego nie wolno używać, bo się źle kojarzy) to taki Polak, który całkowicie odrzuca swą narodowość na rzecz kosmopolityzmu. A jeśli nie może się wylegitymować jakimś przodkiem w KPP lub organizacjach zbliżonych, to jedyną drogą uzyskania przez niego glejtu człowieka rozumnego jest publiczna aprobata dla stwierdzenia, że wszyscy Polacy, z wyjątkiem tych, którzy to publicznie przyznają, to ciemni antysemici.