Выбрать главу

Familia, co oczywiste, jest genetycznie niezdolna do sformułowania dla narodu i państwa polskiego sensownego programu, bo samo istnienie narodu odrzuca, a w państwie widzi narzędzie do odpolaczania polactwa. Jest jeszcze gorzej: Familia w ogóle nie jest w stanie sformułować żadnego sensownego programu, bo jej zauroczenie Zachodem, co także stanowi podobieństwo do Familii przedrozbiorowej, jest powierzchowne i sentymentalno-naiwne. Familia wpatrując się w „starszą siostrę” Francję nie umie dostrzec, że pod powierzchnią salonowego bełkociku o tolerancji, walce z fundamentalizmem i innych postępowych błyskotkach, elity tamtejsze bardzo ostro formułują swoje narodowe interesy i dochodzą ich z bezwzględnością pruszkowskiego egzekutora długów. Familia widzi tylko błyskotki i zachwyca się nimi bez reszty, a zdawkowe komplementy chwyta jak fundamentalne deklaracje, zmieniające na raz-dwa, tylko dzięki autorytetowi tego lub innego Profesora z warszawsko-krakowskiego salonu, całą europejską i światową politykę. Zawsze wydawało się jej, że wystarczy cały kraj przebrać z kontuszy i sukman w pluderki i peruki, a cała reszta dokona się sama z siebie.

Zaślepiona miłością własną, zaślepiona pychą i zaczadzona poczuciem bycia elitą elit, stale skupiała Familia uwagę swoją i swoich stronników nie na tym, co naprawdę stanowiło problem, ale na czymś zupełnie innym. Kiedy problemem była apatia społeczeństwa, Familia drżała ze strachu, aby przypadkiem nie zrobiło ono jakiegoś nieprzemyślanego powstania. Kiedy komuniści na potęgę budowali swe fortuny, w nos się śmiejąc patrzącym na to bezradnie prostym ludziom – Familia wytoczyła najpotężniejsze działa przeciwko żądaniom „odwetu” na ludziach obalonego reżimu. Kiedy przestępcze układy rodem z poprzedniego systemu zawłaszczały Polskę kawałek po kawałku, zmieniając ją w kartoflaną podróbkę republik bananowych, Familia toczyła wściekłą walkę przeciwko demonom nietolerancji. I tak na każdym kroku – polactwo zatraca wszelkie, poza najbardziej trywialnymi, cechy narodowej wspólnoty, a Familia histerycznie wojuje z nacjonalizmem i szowinizmem. Rozpadają się podstawowe kodeksy moralne, pleni się powszechnie aprobowane złodziejstwo, cwaniactwo, Polki od żon górników po studentki modnych wydziałów kurwią się bez cienia wyrzutów sumienia, elementarnej uczciwości ani za grosz – a michnikowszczyzna tokuje o zagrożeniu religijnym fundamentalizmem i państwem wyznaniowym. A kiedy buduje swą potęgę postkomunistyczny, czy, może należy powiedzieć, post-postkomunistyczny populista grający na miłości do peerelu, Gierka i dobrobytu dawnych pegeerów, za szczyt intelektualnej mody nadal uchodzi walenie na odlew w wymierającego „Polaka-katolika”. Zawsze od czapy, zawsze tyłem do wydarzeń, i zawsze z niewiarygodną pychą, pewnością siebie i przekonaniem o nieomylności.

Ta głupota Familii ugodziła straszliwie w polską gospodarkę. Familia, generalnie, nie ma pojęcia o ekonomii i gardzi nią. Uważa, że to sprawa, do której się wzywa jakiegoś profesora, jak hydraulika do cieknącej rury, i szkoda sobie zawracać tak nikczemnymi sprawami głowę. W pismach podziemnych, we wszystkich zapisach umysłowego życia opozycji, poza Kisielem i Dzielskim, nie uświadczysz bodaj cienia zainteresowania sprawami narodowej gospodarki. Owszem, eleganckie towarzystwo poparło Balcerowicza, bo właściwe autorytety powiedziały, że należy on do eleganckiego towarzystwa, ale gdyby Balcerowicz się nazywał Kołodko albo Pipsztycki i gdyby nie realizował takiej ekonomicznej teorii, tylko zupełnie inną, towarzystwo popierałoby go równie gorliwie, równie nie rozumiejąc ani w ząb, co właściwie facet robi, i nie czując wcale potrzeby rozumienia. Towarzystwo kształtowało się w duchu demokratycznego socjalizmu i jako takie uważało, że kapitalizm z zasady musi nieść ze sobą niesprawiedliwości. Kiedy więc ktoś usiłował mu wytłumaczyć, że czerwoni dopuszczają się strasznych świństw, machali ręką – trudno, kapitalizm jest skuteczny, ale nieetyczny, niesprawiedliwość jest wpisana i w ten ustrój, i w układ Okrągłego Stołu, a tak między nami, przecież wszyscy wiedzą („przecież wszyscy wiedzą” to ulubiony argument towarzystwa), że pierwszy milion trzeba ukraść. Niech się byli komuniści zmieniają w kapitalistów, bardzo dobrze. Tego, że zmieniają się oni nie w kapitalistów, tylko w oligarchów, że to, co budują, nie jest przejawem gospodarki wolnorynkowej, tylko jej zaprzeczeniem, że tworzy się i krzepnie struktura, która zawłaszczając majątek, szybko będzie w stanie zawłaszczyć także władzę polityczną, a potem państwo, tego towarzystwo swoimi salonowymi móżdżkami pojąć nie umiało. Że nie umiało, można wybaczyć – Pan jednym daje rozum, innym nie, i do tych, których nie obdarował, pretensji mieć nie można. Wybaczyć nie można tego, że ktokolwiek próbował zwrócić uwagę społeczeństwa, co się naprawdę dzieje, był przez towarzystwo niszczony i usuwany poza nawias debaty publicznej, równie skutecznie, jak niegdyś eliminował ludzi zakaz publikacji wydany przez wydział kultury albo prasy w KC.

Nie za to skreślam tu Familię podwójną krechą, że prawem i lewem uzyskała rząd dusz nad polską inteligencją, bo gdzie jest walka, tam są zwycięzcy, i tylko idiota miałby komuś za złe, że się okazał lepszy od rywali. Skreślam ją za to, że hołdując przy tym swej wewnętrznej salonowej hierarchii, uczyniła się ślepą i głuchą, zabiła w sobie krytycyzm i kreatywność, zdolność analizy i syntezy, zdolność tworzenia idei czy choćby tylko przejawiania zdrowego rozsądku. I że uzyskując władzę nad polskim życiem umysłowym i miażdżąc wszelką debatę publiczną wykraczającą poza jej wewnętrzną paplaninę zaraziła tą chorobą całą polską inteligencję, czy raczej te jej resztki, które zwę tutaj inteligencją zastępczą, i przerobiła ją na stado bezmyślnych potakiwaczy, przeżuwających pseudomądrości z warszawki i krakówka. A trochę i za to, że, być może, tych, którzy nie chcą się z tym pogodzić, na długi czas zepchnęła swą agresywną polityką w mediach i swym rozpanoszeniem w nich na pozycję bohaterów cytowanej tu lemowej przypowieści, zmuszonych ukrywać się w robocich skorupach, każdy z osobna, każdy przekonany, że jest on ostatnim autentycznym człowiekiem ukrywającym się pośród zarazem bezmyślnych i agresywnych automatów.

*

Uwaga, odpowiadam na ważne, może kluczowe dla całej tej pracy pytanie, które mi zadawali i przyjaciele, i ludzie wobec mojej publicystyki niechętni, ilekroć w felietonach czy artykułach wspomniałem o polactwie. A co się czepiasz, mówili, w innych krajach to niby nie ma hołoty? Czy w niemieckiej knajpie siedzą lepsi pijaczkowie, niż w polskiej? Czy angielscy chuligani różnią się czymś od polskich? Czy francuski chłop jest mniej pazerny i przejawia więcej troski o państwo, niż polski? I sam pisałeś, że wykolejeńcy na amerykańskim murzynowie niczym się poza kolorem skóry i wyborem środków odurzających nie różnią od pegeerowskiej degenery spod Słupska.

Otóż jest jedna zasadnicza różnica. W krajach cywilizowanych nad ludźmi ze społecznych nizin są ludzie ze społecznych wyżyn. W krajach zachodnich nikt nie przejmuje się tym, jeśli prosty chłop nie uświadamia sobie interesu narodowego i nie dba o jego realizację, bo od tego są elity, które sobie doskonale z tym poradzą. A u nas tych elit praktycznie nie ma, bo te, które są, okazały się niezdatne. U nas elity nie prowadzą ze sobą społeczeństwa, tylko korzystają ze swoich przywilejów wobec niego, społeczeństwo nie wzoruje się na elitach, tylko ich nienawidzi, a awans społeczny, który najprościej dokonuje się w drodze kariery w aparacie partii politycznej albo związku zawodowego, nie oznacza wejścia pomiędzy ludzi lepszych, mądrzejszych i uczciwszych, tylko przejście spomiędzy frajerów pomiędzy cwaniaków, którzy tych frajerów dudkają i na nich pasożytują.

A do tego wszystkiego – mamy demokrację, to znaczy jej zewnętrzne atrybuty, jej procedury, które dla zachodniego świata są tak strasznie ważne, że zupełnie nie zwraca on uwagi, jak te procedury w konkretnym społeczeństwie funkcjonują i czemu konkretnie służą. Mamy demokrację, która sprawia, że polactwo może meblować kraj po swojemu, odsuwając tych, na których gęby nie może już patrzeć, i premiując politycznych cwaniaczków, którzy umiejętnie wciągną je w swoje szwindle.

*

Poświęciłem w tej książce nieproporcjonalnie wiele miejsca Adamowi Michnikowi. Proszę mi to wybaczyć i zrozumieć – to ostatnia okazja. Książkę piszę raz na kilka lat, częściej nie potrafię. A o Michniku napisać mogę, co myślę tylko i wyłącznie we własnej książce. Gazet i czasopism ten temat nie interesuje. Nie ma w tym, oczywiście, żadnej spiskowej teorii, po prostu nikt nie chce z tym człowiekiem zadzierać, zwłaszcza że znana jest jego drażliwość na własnym punkcie. Nawet w pismach uchodzących za bardzo antymichnikowe bywałem uprzejmie proszony, żebym dał sobie spokój. Nie upieram się – Michnik nie jest jakąś moją obsesją, z ostatnich pięciu lat, obejmujących przecież także okres afery Rywina, zebrały mi się na twardym cztery traktujące o nim teksty, z których trzech nikt nie chciał opublikować. Nie tak wiele. Ale rzecz czegoś mnie drażni. Prędzej można w Polsce obsobaczyć samego Papieża, niż skrytykować, choćby w bardzo wyważonych słowach, redaktora naczelnego prywatnej gazety. A jeśli to się już zdarzy, przychodzą jakieś absurdalne pozwy i wydawca gazety, która się nieopatrznie publikacji dopuściła, blednie, kaja się na swoich łamach i zabrania mnie tam więcej wpuszczać, prywatnie przepraszając, że oskarżenie może być choćby i najgłupsze, ale z człowiekiem, który ma takie koneksje i którego stać na takich prawników to my sobie na proces pozwolić nie możemy.