Moja wiedza o historii politycznej nie jest wiedzą specjalisty. Ale z czasów chłopięcych pozostało mi zamiłowanie do wojskowości. Lubię w wolnych chwilach czytać opracowania dotyczące różnych konfliktów zbrojnych, bitew, rozwoju różnych rodzajów broni. Z tych lektur wiem, że w 1939 roku polscy wojskowi zdawali sobie sprawę z miażdżącej przewagi militarnej hitlerowskich Niemiec. Oczywiście, mieli pełne prawo nie spodziewać się, że poniesiemy klęskę tak szybko – Blitzkrieg był wtedy czymś zupełnie nowym i każda armia świata, poza wyznającą tę samą agresywną doktrynę co Niemcy armią sowiecką, byłaby zaskoczona. Nasi dowódcy mogli liczyć, że utrzymamy się dwa, trzy miesiące. Pół roku na pewno nie. Ale choćby i tyle, na wygranie wojny nie mieliśmy szans. Pomoc zachodnich mocarstw była tu sprawą kluczową.
Ale w tym właśnie cała sprawa, że mocarstwa te pomóc nam militarnie nie były w stanie. Przez całe dwudziestolecie, pod naciskiem swych wyborców, rządy tamtejsze systematycznie się rozbrajały. Wielka Brytania w roku 1939 praktycznie w ogóle nie miała jednostek pancernych, a jej nieliczne czołgi były powolne i przestarzałe. Francja cały wysiłek włożyła w ufortyfikowanie granicy i fizycznie nie była zdolna do jakiejkolwiek akcji zbrojnej poza obroną „linii Maginota”. To, że maszyna Blitzkriegu złamała polską obronę praktycznie w ciągu dziesięciu dni, niewiele zmieniało. Gdyby ta obrona trwała dwa czy trzy miesiące, Anglia z Francją też nie zaatakowałyby w tym czasie Niemiec, bo po prostu nie miały czym!
Potencjał zbrojny naszych sojuszników nie był, sprawdzałem w źródłach z epoki, nieznany. Zresztą w państwie demokratycznym nigdy nie ma możliwości, aby takie dane ukryć, tajemnicą da się otoczyć najwyżej pewne szczegóły. Mówi się, że podpisując owe sławne gwarancje, Francja i Anglia doskonale sobie zdawały sprawę, iż pomocy nam nie udzielą. Cóż za cynizm, przyjęło się to komentować. No, owszem, cynizm. Ale zapytajmy: a co nasi politycy? Czy oni tego wszystkiego nie wiedzieli? Jeśli nie zadali sobie trudu sprawdzić, jaki jest rzeczywisty potencjał tych, którzy nam swoje gwarancje obiecali, i zastanowić się, na ile perspektywa ich pomocy jest realna – to wypada stwierdzić, że byli idiotami. Jeśli zaś to wiedzieli, i mimo to podpisali układ, który oznaczał dla bezbronnego kraju nieuchronną klęskę i rzeź – to byli idiotami tym bardziej. Dlaczego uparcie, od pół wieku, nie chcemy tego przyznać, tylko nosimy w sobie pretensję do zachodnich aliantów o głupotę naszych własnych przywódców?
W Polsce się takich pytań nie zadaje. Wielka szkoda. Nie pytając o historię, nic się z niej nie uczymy. Nie ucząc się, w kółko wpadamy w te same pułapki i popełniamy te same głupstwa, a jedyną reakcją są tym głośniejsze lamenty.
Ale Polacy mają jeszcze bardziej niepowtarzalne, niewiarygodne i pozbawione jakiegokolwiek precedensu doświadczenie w swej historii – tym razem tej najnowszej. Przez parę lat świat przecierał w zdumieniu oczy, nie dowierzając, że zrujnowany przez komunizm kraj może się podnosić w takim tempie. Dziś, gdy szuka się modelowego przykładu gospodarczego i cywilizacyjnego awansu, wszyscy mówią o Irlandii. A przecież Polska przez tych kilka pierwszych lat była od Irlandii znacznie lepsza. W ciągu tych kilku lat po ustrojowej transformacji powstało w Polsce, kraju niespełna 40-milionowym, 6 milionów nowych miejsc pracy. W ciągu tych kilku lat roczne inwestycje sięgały 10 miliardów dolarów – dziś nie ma co o podobnym wyniku marzyć. Produkt Krajowy Brutto rósł w tempie 5-7 proc. rocznie. Powstały 3 miliony nowych firm, głównie małych, rodzinnych. Jeszcze dziś, w początkach roku 2004, widać skutki tamtego rozpędu – jeśli policzyć, ile mamy w Polsce małych firm, wypadamy w tej klasyfikacji wcale nieźle. A jeśli policzyć studentów na 100 tysięcy mieszkańców, to okaże się, że jest ich więcej niż w jakimkolwiek kraju europejskim, więcej nawet, niż w Japonii. Nawet biorąc poprawkę na „szkoły wyższe” założone tylko po to, by dawać chroniące przed deportacją papiery studenckie ruskim prostytutkom i „cynglom”.
Na początku lat dziewięćdziesiątych świat przyglądał nam się z autentycznym podziwem. Sam, jak większość rodaków, dopiero wtedy zacząłem wyjeżdżać na Zachód i spotykać się z ludźmi stamtąd. Polskie sukcesy gospodarcze zawsze były tym, od czego zaczynali oni rozmowę. Mogła to być, oczywiście, kurtuazja. Ale renomowane zachodnie pisma nie miały żadnego interesu w tym, żeby bawić się wobec nas w kurtuazję, przeciwnie, nigdy nie miały żadnych oporów, by bezkrytycznie powtarzać stereotypy o „polskim antysemityzmie” czy wręcz „polskich nazistach” – a wystarczy przejrzeć, co tych kilkanaście lat temu pisały o naszych sukcesach. Widziano w nas kraj bezprzykładnego rozwoju, nowych możliwości, nadziei. Zwłaszcza że o miedzę graniczyły z nami wschodnie Niemcy. Wschodnie Niemcy – porównajcie tylko, bo to dobry przykład. Bonn wpompowało w nie w ciągu piętnastu lat półtora biliona dojczemarek. Półtora biliona! Piszę po polsku, nie angielsku, jak to się pod wpływem zalewu złych tłumaczeń zdarza coraz większej liczbie niedouczonych żurnalistów, nazywam więc bilionem tysiąc miliardów, liczbę zapisywaną jedynką z dwunastoma zerami. Tyle właśnie zachodnioniemieckich marek wsiąkło w ciągu dziesięciu pierwszych lat w „enerdówek”, i – wbrew wszystkim mitom o niemieckiej zaradności, organizacji i pracowitości – na próżno. Gdyby Niemcy uzyskali tam rezultaty choć w połowie tak dobre, jak ci Polacy, z których lenistwa i bałaganiarstwa tak bardzo lubią się śmiać i od których czują się bezgranicznie lepsi, porobiliby się ze szczęścia. Ale jak na razie enerdówek pozostaje wielkim, walącym się skansenem, z którego młodzi i zdolni pryskają jak tylko mogą na Zachód, i po którym kolejne miliardy, teraz już euro, rozpływają się bez śladu.
Ale ten polski zryw potrwał raptem kilka lat. Kilka lat wystarczyło, by Polacy znienawidzili samych siebie, wolny rynek, kapitalizm i wszystko, co przyszło po roku 1989, by rzucili się w amoku wstrzymywać zmiany, restytuować kawałek po kawałku PRL i trwonić pierwsze owoce świeżo odniesionego sukcesu. Już w 1993 wyrokiem demokratycznych wyborów powrócili do władzy komuniści i wkrótce potem zmiany w kluczowych sferach życia publicznego zostały zatrzymane. W 1995 miłość do peerelu wprawiła polactwo w szał uwielbienia dla Aleksandra Kwaśniewskiego, przeciętnego aparatczyka, człowieka żenująco małego formatu, o życiorysie drobnego cwaniaczka i charyzmie biurowego bawidamka, na dodatek wielokrotnie przyłapywanego na nieudolnych krętactwach. A potem już poszło niepowstrzymaną lawiną. Kto nie zaczynał wykładu swej „myśli politycznej” od lamentu nad tym, jak to Polska została zniszczona, doprowadzona do ruiny, wyprzedana za bezcen, kto nie krzyczał, że Polacy żyją w nędzy i biedzie, kto nie obiecywał, że skończy z tym „wilczym kapitalizmem” i przywróci socjalne bezpieczeństwo, ten w ogóle nie miał czego w polityce szukać – wola ludu zmiatała go w niebyt.
Nic tej chorobliwej sytuacji nie obrazuje bardziej dobitnie, niż nienawiść, jaką żywi polactwo do człowieka uważanego za symbol polskich przemian. Leszek Balcerowicz jest jednym z nielicznych Polaków, których nazwisko jest dziś rozpoznawane na świecie. Jako ekonomista jest ceniony do tego stopnia, że całkiem poważnie rozważano jego kandydaturę do Nobla. Na posiedzeniach tuzów światowej gospodarki traktowany jest z całą powagą jako jeden z ważniejszych członków zgromadzenia, każdy zachodni uniwersytet, na którym zechce wygłosić wykład, poczytuje to sobie za zaszczyt, a ostatnio znalazł się w czwórce kandydatów do kierowania Międzynarodowym Funduszem Walutowym.
U nas tymczasem, w Polsce, wychodzi, ot, taki sobie wsiowy cwaniaczek, wykształcenie rolnicze zawodowe, i publicznie nazywa profesora Balcerowicza idiotą. „Ekonomicznym” idiotą, uściśla, i dodaje do tego jeszcze bandytę, łobuza tudzież szereg innych kwiecistych epitetów. Ale te na razie zostawmy, skupmy się tylko na tym drobnym fakcie, że oto ekonomiczną wiedzę człowieka wysoko cenionego przez największych w tej dziedzinie fachowców na świecie u nas weryfikuje negatywnie osobnik, który skończył przysłowiowe trzy klasy i czwarty korytarz. A polactwo, które tego słucha, zamiast parsknąć śmiechem i posłać głąba, gdzie jego miejsce, do kopania buraków – bije mu brawo! Prawie jedna trzecia zgłasza gotowość wybrania go premierem Rzeczypospolitej, a pięćdziesiąt parę procent deklaruje w badaniach, że ufa właśnie jemu, nie Balcerowiczowi.
Akurat teraz, gdy siedzę nad tą książką, usiłując natłok ponurych myśli o przyszłości, którą sobie szykujemy, ująć w jakąś nadającą się do czytania formę, polski Sejm po raz kolejny zamienia się w przedwyborcze targowisko głupoty i obietnic bez pokrycia. Po niesławnych rządach Leszka Millera postkomunistyczny Sojusz Lewicy Demokratycznej rozpękł się na dwie części, uwolniona spod jego kurateli partia-huba, Unia Pracy, zamarzyła o samodzielności, a „Samoobrona” wyrosła w sondażach na pierwszą siłę polityczną kraju. A zarazem realna stała się perspektywa przyspieszonych wyborów. Musiało się to, oczywiście, skończyć histeryczną licytacją, kto bardziej jest „po stronie ludzi”, kto więcej im da, kto goręcej współczuje i tak dalej. Bardzo charakterystyczną rzeczą jest, kto pierwszy padł ofiarą tej wojny. Otóż – dwóch profesorów z lewicy, Hausner i Belka. Pierwszą, rytualną deklaracją, jaką, chcąc nie chcąc (przeważnie chcąc), złożyć musieli wszyscy ścigający się z Lepperem do łask polactwa, było stanowcze odcięcie się od nich. Hausner, jeszcze parę tygodni wcześniej przedstawiany przez lewicę jako zbawca narodowej gospodarki, nagle stał się dla tejże lewicy śmierdzącym jajem, które każda z lewicowych partii najchętniej podkukułczyłaby konkurencji. Od Belki odcięły się wszystkie lewice niemal rutynowo, jako od „liberała”. Jeśli mimo to przejdzie, to tylko dlatego, że większość posłów doskonale wie, że do następnego Sejmu już się nie załapie, i szkoda im tracić diety za jeszcze bez mała rok urzędowania.