Выбрать главу

Nie chodzi, oczywiście, o finansowy kontekst tego słowa. Michnik czuł się oligarchą nie w tym sensie, że uważał się za jednego z najbogatszych ludzi w Polsce, ale w tym, że sądził, iż jako Michnik ma na najwyższych urzędników państwa wpływ porównywalny do takiego, powiedzmy, Kulczyka. Nie z tego powodu, że ma pieniądze, tylko z tego, że jest Michnikiem, najwyższym autorytetem i wyrocznią w kwestiach etyki – takim oligarchą ducha, można powiedzieć. Kiedy byłem mały, często sobie wyobrażałem, że jestem dowódcą czołgu. Wyciągałem przed siebie wyprostowaną prawą rękę, zwijałem dłoń w pięść imitującą wylot lufy, wydawałem na wargach dźwięki imitujące pracę silnika i serwomotorów wieży, a potem z głośnym „puff” strzelałem z wyciągniętej ręki i cel przestawał istnieć. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Michnikowi przez wiele lat na podobnej zasadzie wydawało się, że robi wielką politykę. Że jego biesiadne gaduły z tym czy innym ważniakiem ustawiają rządy i międzynarodowe traktaty, że jakieś tam bełkotliwe „aha” czy inne beknięcie współbiesiadnika oznacza, iż właśnie załatwił z nim Michnik sprawę.

Błazen.

Wyobrażam sobie, jak musiało go zaboleć, że do kogoś takiego „grupa trzymająca władzę” miała czelność przysłać Rywina z oznajmieniem, iż układ ganglandu nie przewiduje żadnych wyjątków dla autorytetów moralnych i one też muszą bulić – ustawa pozwalająca mu kupić telewizję będzie mianowicie kosztować siedemnaście i pół miliona zielonych. A zwłaszcza, kiedy potem okazało się, że ani premier, ani prezydent, nie zakipieli tym samym oburzeniem i nie ukarali zuchwalców przykładnie – lub, jeszcze gorzej, zakipieli tylko w bezpośredniej rozmowie, a po wyjściu oberguru wyśmieli go w kułak. A wreszcie, o zgrozo, że jakieś sejmowe komisje czy sądy ośmielają się jego, Michnika, przesłuchiwać jak zupełnie zwykłego człowieka, a jakiś Rokita pisać o wątku „Agory” w aferze. Świat naszego oligarchy ducha po prostu się zawalił. Ciekawe, czy on sam już to przyjął do wiadomości.

Podobnie jak Wałęsa, Michnik wskoczył w za wielkie dla siebie buty. I podobnie jak on, gdy rzeczywistość zaprzeczyła miłości własnej, poszedł w urojenia. Wałęsa do dziś, sądząc po jego wypowiedziach, nie przyjął do wiadomości, że przegrał jakieś wybory – przegrał, mówi, tylko liczenie głosów. Michnik nadal chyba sądzi, że rozdaje w polskiej polityce karty. Ale w istocie Familia przegrała i została ostatecznie zmarginalizowana już w momencie, gdy władzę nad postkomuną chwycił Miller i jego partyjniacy, którym na świadectwach moralności od Michnika zależało mniej więcej w tym samym stopniu, jak mnie na nagrodach od „ministry” Jarugi-Nowackiej. Familia stopniowo zeszła na margines i już z niego nie wyjdzie. Konfederacja zresztą też. Gęby za lud krzyczące szybko lud znużyły i lud zwrócił się ku stanowiącym obraz i podobieństwo jego, pozbawionych intelektualnych czy ideologicznych obciążeń chamusiom, czy to ze związku, czy z pezetpeeru, czy z pegeeru, ale nieodmiennie spod transparentu z radosnym „tera, kurwa, my!!”.

Adam Michnik uwielbia być porównywany do Jerzego Giedroycia i uwielbia się do niego sam porównywać. „Mój wielki poprzednik”, mawia, a kontekst nie pozostawia wątpliwości, o kogo chodzi. Stać mnie przecież, żeby na zakończenie tego wątku zrobić mu tę drobną uprzejmość i też go z Redaktorem porównać. Otóż w „Autobiografii na cztery ręce” powiada Giedroyc, że wszystkiego, czego w życiu dokonał, dokonał kosztem życia osobistego, którego nie miał. O Michniku powiedzieć można, że wszystko, co zmarnował i roztrwonił, a zmarnował i roztrwonił, poza szansami Polski, także cały dorobek swojego niełatwego życia, to zmarnował i roztrwonił w imię życia towarzyskiego – w imię toastów i pochlebstw, które ukochał bardziej niż cokolwiek innego.

Rozdział VIII

O wielu sprawach tu nie napisałem. Nie napisałem, na przykład, zbyt wiele o Konfederacji. Skoro poświęcam tyle uwagi Familii, to symetria nakazywałaby skupić porównywalną uwagę na księdzu Rydzyku, Giertychach, „Głosie” czy „Naszej Polsce”. Ale co mi po symetrii? Symetria, jak słusznie zauważył pewien malarz, jest estetyką głupców. A w sferze idei symetria jest, obok idiotycznej zasady „prawda zawsze leży pośrodku”, głównym intelektualnym wyposażeniem półinteligenta. Jak wczoraj komunizm, to dziś katolicyzm. Jak socjalizm był utopią to liberalizm też musi być utopią. Jak wczoraj Moskwa, to dziś Bruksela, Waszyngton, Watykan, Tel Awiw, w każdym razie musi być symetrycznie, bo tak idiota rozumuje.

Konfederacji dostaje się wystarczająco od innych, przeważnie słusznie. Wyręczyli mnie już. Ode mnie też się jej zresztą nieraz dostawało. Jej wpływ na społeczeństwo nigdy nie był porównywalny z tym „rządem dusz”, jaki sprawowała Familia. Aberracje Polaka-katolika, co w tej książce podkreślałem wielokrotnie, wbrew potocznemu mniemaniu, dotyczą drobnej i wymierającej części społeczeństwa. Znacznie od nich groźniejsze są aberracje mas zdeprawowanych peerelem, dla których człowiek w sutannie, jakkolwiek potrzebny do chrzcin, ślubu i pogrzebu, jest takim samym „obcym” i obiektem zawiści o lepsze życie, jak ubrany w krawat i garnitur miastowy „Żyd”. Nie mam też w sumie do Konfederacji aż takich osobistych urazów. Owszem, za tych parę słów prawdy o ludziach, którzy patriotyzmem zastępują myślenie, a zgoła uważają je za rzeczy sprzeczne ze sobą, bywałem karany zjadliwymi atakami konfederackich publicystów. Nie pamiętam wśród nich żadnej obelgi na tyle inteligentnej, żeby mnie dotknęła. Zresztą mam po przodkach dość grubą skórę, a hołdując zasadzie, by się nie szczypać i nie owijać w bawełnę, tylko jechać otwartym tekstem, co o kim myślę, byłbym śmieszny, obrażając się za równie bezceremonialne odpowiedzi. Wybaczam obelgę, jeśli jest poparta argumentem. A jeśli, jak to zwykle bywa w pisemkach ludzi, którzy doznali olśnienia, posiedli sekret o prawdziwej naturze politycznej i społecznej rzeczywistości, obelga jest argumentem sama w sobie, nie chce mi się nawet trudzić informowaniem jej autora, gdzie może mi skoczyć.

No, z osobistych urazów godnym podjęcia jest jeden, wynikający z mojej rodzinnej endeckiej tradycji. Po części z tej tradycji, ale przede wszystkim z wyboru, czuję się narodowcem i, w jakimś stopniu, uczniem Dmowskiego. Ale nie we wnioskach, do jakich Dmowski w swoim myśleniu dochodził, bo te często uważam za całkowicie nie do przyjęcia – w metodzie, jaką zaproponował. Chciałbym, żeby Dmowskiemu pamiętano przede wszystkim to, iż bodaj jako pierwszy w Polsce stworzył on szkołę nowoczesnego, politycznego myślenia o sprawach narodu. Kiedy Dmowski się w polskiej polityce pojawił, nasza „myśl polityczna” ograniczała się do sekciarskich bredni towiańszczyzny, że należy w pole wyjść, ofiarę krwi złożyć, a Pan Bóg zajmie się resztą – oraz do starań grupek arystokratów, którzy uważali, że cokolwiek zdziałać można to tylko misterną grą prowadzoną z innymi arystokratami na dworach Europy i Rosji, w której to grze wszelka aktywność szlacheckiej ciemnoty, o „ludzie” nie wspominając, może tylko przeszkadzać.

Dmowski jako pierwszy dostrzegł naród polski, zdefiniował jego interesy, zdefiniował zasady polityki, wyznaczając drogę realizowania tych interesów – i to właśnie powinno być mu pamiętane, a nie antyżydowskie, antymasońskie i antykapitalistyczne obsesje, w które popadł na starość. I którymi, ku mojemu obrzydzeniu, cała kupa ludzi nikczemnych, uświnionych i skompromitowanych kolaboracją z komunizmem, i to jeszcze w jego stalinowskiej, najbardziej odrażającej, prymitywnej i zbrodniczej formie, usiłuje tę kolaborację usprawiedliwić i wybielić, twierdząc, że komunizm owszem, zły był, ale to i tak nic wobec tego endeckiego ciemnogrodu, którego rządom przynajmniej zapobiegł.

Z dwóch ojców założycieli naszej niepodległości w roku 1918 Dmowski był znakomitym teoretykiem, który ze swej teorii wyciągnął, niestety, fatalne wnioski w praktyce – Piłsudski zaś wybitnym praktykiem, na skutkach działań którego fatalnie zaciążyło zaniedbanie teoretycznej refleksji. Z nich dwóch Dmowski nie doczekał się dotąd sprawiedliwości.

Po części sprawiło to, że do jego tradycji przyczepiła się taka ekipa, że, jak pozwoliłem sobie kiedyś ku jej oburzeniu napisać, i jak tu powtórzę raz jeszcze, gdyby sam Dmowski mógł dzisiejszych neodmowszczan zobaczyć, pewnie by na ich widok zwymiotował. Dzisiejsza neodmowszczyzna, silny nurt Konfederacji, z politycznej myśli Dmowskiego nie rozumie nic a nic. Bliższa jest głupocie patriotyzmu mistycznego, w typie powstańczym, z którym Dmowski w całej swej działalności zajadle wojował, widząc w nim szkodliwe szaleństwo niszczenia narodowej substancji. Neodmowszczyzna zamiast sposobu rozumowania patrona podchwyciła właśnie jego starcze obsesje – wyżywa się w wojowaniu z masonami, Żydami i kapitalizmem. Tylko że Dmowski opowiadał się za kontrolą rządu nad gospodarką, bo wierzył – i w świetle tego, co wiedziano we wczesnych latach trzydziestych, miał prawo wierzyć – że państwowa gospodarka lepiej sprzyja industrializacji, bardziej efektywnemu wykorzystaniu zasobów i budowaniu gospodarczej siły państwa, będącego z kolei podstawą siły narodu. Natomiast jego, pożal się Boże, uczniowie domagają się większej roli rządu w gospodarce po to, aby skromne narodowe zasoby tym bardziej trwonić na dotowanie niepotrzebnych narodowi reliktów sowieckiego kompleksu zbrojeniowego, na podtrzymywanie wegetacji skansenu rozdrobnionego rolnictwa i sponsorowanie byczących się degeneratów, których, prawdę mówiąc, w interesie narodu byłoby raczej eutanazować (i zresztą robi się to, w cywilizowany sposób, pozwalając na masową produkcję i sprzedaż siarkowanego zajzajeru na bazie soków owocowych i podejrzanej jakości spirytusu, żartobliwie nazywanego w Polsce winem). Jako wnuk zagorzałego endeka, na tych pseudoendeków nie umiem patrzeć bez irytacji, ani tym bardziej puszczać mimo wygadywanych i wypisywanych przez nich bredni. Nadają się w sam raz do wojowania z pederastami i nieudacznymi artystami, i zresztą w tym się czują najlepiej.