Выбрать главу

Ale to sprawy marginalne. Spory o Dmowskiego i Piłsudskiego nie mają dla dzisiejszej Polski żadnego praktycznego znaczenia. Twierdzenie śp. Redaktora, jakoby Polską ciągle władały ich trumny, mam za przejaw jego wyjścia z czasu rzeczywistego w ostatnich latach życia. Właściwie to bez sensu, że nie oparłem się pokusie wtrącenia tutaj powyższej dygresji; nie miała ona większego znaczenia, poza nabiciem objętości książki, od której w końcu zależy moje honorarium.

*

Chcieliście Polski, no to ją macie, pisał pewien poeta. Mamy więc Polskę. Mamy Polskę, która wprawdzie dawno już straciła opinię lidera przemian, ale wciąż zaliczana jest do pierwszej ligi w swoim regionie – za Słowenią, Czechami, Węgrami i Estonią, ale przed pozostałymi. Polskę, która należy do NATO, choć dwa tysiące żołnierzy w Iraku, bez ciężkiego sprzętu, korzystających z amerykańskiego transportu i w większej części opłacanych przez amerykańskiego podatnika, to, jak nieopatrznie wypsnęło się stosownemu ministrowi, wszystko, na co nas stać. Polskę, która należy do Unii Europejskiej, chociaż, zmarnowawszy ogromną część swojego budżetu na bzdury, nie umie znaleźć pieniędzy na współfinansowanie inwestycji infrastrukturalnych, do których Unia gotowa była dołożyć się w połowie, i tym samym nie wyciąga ze swego członkostwa takich korzyści, jakie by wyciągnąć mogła. Polskę, w której rozwija się wolna przedsiębiorczość, ale też Polskę zamienioną w, jak to nazwał profesor Winiecki, urzędniczy gangland, w której rozchamiona biurokracja najbezczelniej w świecie wymusza od przedsiębiorcy, a i od zwykłego obywatela pragnącego, na przykład, postawić sobie dom, bandyckie haracze, pod grozą przewlekania w nieskończoność idiotycznych procedur, nękania nieustającymi inspekcjami, złośliwego interpretowania wzajemnie sprzecznych i mętnie sformułowanych przepisów czy blokowania wymaganych prawem zezwoleń – choćby najprostszą, stosowaną na co dzień metodą nieodpowiadania na podania, na które urząd teoretycznie ma obowiązek odpowiadać w ustawowym terminie; tylko że za niewywiązywanie się z tego obowiązku nic urzędnikowi nie grozi, podczas gdy prosty obywatel, po dawnemu bezbronny wobec urzędniczej samowoli, jeśli mylnie wpisze w papierach jakiś idiotyczny numer, ciągany jest po sądach. Mamy Polskę, która osiągnęła znowu wysoki wzrost gospodarczy, eksportuje coraz więcej przetworzonych wyrobów, a nie tylko, jak kiedyś, surowce, ma stabilną walutę i niską inflację, ale też jest zadłużona w stopniu zagrażającym finansową katastrofą na miarę tego, co dotknęło Argentynę, wcześniej Meksyk, Rosję i Daleki Wschód.

Mamy Polskę zalewaną wzbierającymi potokami coraz to nowych ustaw, przepisów i zarządzeń. W roku 1989, ostatnim roku istnienia zbiurokratyzowanego ponad wszelki rozsądek peerelu ostatnia ustawa opublikowana w Dzienniku Ustaw miała numer 341. W 1994 uchwalonych ustaw było już 700, w 1998 – 1300, w 2002 – 2100. Parlament, zaludniony w większości partyjniakami bez wykształcenia i jakichkolwiek kwalifikacji, produkuje prawnicze buble w takim tempie, że Trybunał Konstytucyjny nie nadąża z orzekaniem ich niezgodności z Konstytucją, ograniczając się do tych najważniejszych – co zresztą przychodzi mu bez trudu, jako że Konstytucja, zafundowana nam przez szeroką koalicję sił politycznych, pełna jest takich mętniactw i diabli wiedzą co znaczących frazesów, że sprzeczne z nią może być właściwie wszystko. W administracji co roku przybywa trzydzieści tysięcy stołków, bo partie wciąż potrzebują więcej i więcej synekur dla swoich kolesiów. Z tego samego powodu nie można wciąż sprywatyzować idiotycznych „jednoosobowych spółek skarbu państwa”, dostarczających władzy tysięcy dobrze opłacanych stołków w radach nadzorczych i zarządach, a na dodatek pieniędzy na polityczne potrzeby, łatwych do wydobycia ze szkodą dla przedsiębiorstwa.

Mamy Polskę ze śmiechu wartą, ale wciąż oficjalnie „bezpłatną” służbą zdrowia i katastrofalnie złym, ale naturalnie wciąż państwowym i „bezpłatnym” szkolnictwem. No i, co najgorsze, Polskę ogarniętą całkowitym politycznym bezwładem. Nie sposób przepchnąć przez parlament jakiejkolwiek sensownej reformy, bo partie licytują się w demagogii i obietnicach bez pokrycia, kto lepiej się przypodoba najbardziej tępej części elektoratu, uważając, nie bezpodstawnie, że to właśnie ta jego część jest kluczem do politycznego sukcesu.

Mamy Polskę, jak to już powiedziałem, leżącą w dryfie. Nie jest to Polska „wyprzedana i zniszczona”, jak bredzą ku ukontentowaniu gawiedzi różni wariaci albo cyniczni dranie, chcący też się dorwać do koryta, jakie daje władza. Ale też wciąż nie jest to Polska, w której by się chciało żyć. Jest to Polska coraz bardziej stająca się krajem pastuchów, rządzona kaprysami motłochu i manipulujących tym motłochem cynicznych, bezwzględnych „układów”. Czyli taka Polska, w której ci, którzy w normalnym kraju tworzą dobrobyt i pracują na cywilizacyjny awans narodu, nie mają głosu.

Ale ci, którzy nie mają głosu, mają nogi. I paszporty. Prawie połowa studentów polskich uczelni, przypomnę to badanie, chce stąd wyjechać. Najlepiej na zawsze. I nikt im tego nie zabroni. Jeśli Polska nie stanie się wreszcie krajem, w którym człowiek zdolny może rozwijać swoje zdolności, a przedsiębiorczy i mądry czerpać ze swej przedsiębiorczości i mądrości profity, zamiast utrzymywać meneli, wyłudzających świadczenia oszustów, małorolnych chłopów i niewykwalifikowanych robotników, to… To znowu ktoś w końcu zapuka w mapę, żeby wygniłe państwo wysypało się z niej i stworzyło miejsce dla jakichś sprawniejszych struktur.

*

Pytanie, jak tę Polskę naprawić, jest pytaniem tego samego rodzaju, co, „jak schudnąć”. Każdy wie, jak: przestać żreć. Recepta prosta i oczywista, ale spróbuj grubasa przekonać, żeby ją zastosował. Jak uzdrowić nasz kraj, pisali i mówili wielokrotnie ludzie ode mnie mądrzejsi. Po prostu: trzeba wreszcie skończyć z socem i wprowadzić wolny ranek, prawdziwy wolny rynek, nie żadne durnowate hybrydy wymyślone przez bogate kraje do trwonienia bogactwa. Trzeba przestać mamlać polactwu bzdury w stylu „tyle kapitalizmu, ile konieczne, tyle socjalizmu, ile można”, bo to – wypisz, wymaluj – ta koreańska pasza z trawy z niezbędną domieszką ekstraktu zbożowego, czy też, jak to trafnie ujęła Ayn Rand, „kompromis między chlebem a trucizną”. Trzeba przestać się popisywać „społeczną wrażliwością”, licytować na obietnice i szukać łatwego poklasku, tylko po prostu zacząć się kierować dobrem państwa i narodu, troską o ich przyszłość.

Jak naprawić Polskę, to łatwo powiedzieć, łatwo zrozumieć – tylko strasznie trudno przyjąć polactwu do wiadomości. Ludziom, którzy uwierzyli w swoje „prawa socjalne” i w to, że pieniądze na ich realizację muszą się znaleźć, a jeśli pan dziedzic twierdzi, że cały folwark przez to zbankrutuje i pójdzie pod wykup, to jego zmartwienie – takim ludziom wyperswadować, że trzeba skończyć z socjalizmem, jest równie trudno, jak grubasowi z programu Jerry’ego Springera, że jeśli będzie żarł na obiad codziennie cztery wielkie pizze, kojfhie przed czterdziestką. Trudno także dlatego, że elity, które powinny się o przyszłość Polski troszczyć, po części same są za głupie, by sformułować narodowe interesy, i gotowe wierzyć, że Państwo Polskie istnieje przede wszystkim po to właśnie, aby być dla polactwa zarazem niańką i dojną krową – a po części interesuje je tylko napchanie własnej kabzy. A także dlatego, że nie ma w tym gnijącym kraju autorytetu, któremu jego mieszkańcy potrafiliby zaufać. I nie dojdziesz, czy dlatego, że polactwo tak już zdegenerowane i nic poza własnym tyłkiem nikogo nie obchodzi, czy też dlatego, że od lat nikt z nim nigdy nie rozmawiał uczciwie, nie starał się, jak Reagan czy Thatcher, nakreślić wiarygodnej wizji przyszłości i porwać do jej realizowania. Wszyscy z góry zakładali, że z ciemnotą nie ma co poważnie gadać i nie ma co jej tłumaczyć, trzeba pleść to, co tłuszcza chce usłyszeć, a jak się dorwiemy do władzy, to weźmiemy jakiegoś profesora, on zrobi reformy, zanim kadencja minie reformy przyniosą ciemnocie poprawę i problem tłumaczenia jej czegokolwiek zniknie.

Fakt, tłumaczyć niełatwo. Polactwo nie uwierzy, że od lat żyje ponad stan. „Ponad stan” w potocznym rozumieniu oznacza luksusy, a przecież to oczywiste, że te kilkaset złotych miesięcznie zasiłku czy renty to żaden luksus. Ale fakt jest faktem, wystarczy porównać strukturę wydatków u nas i u sąsiadów, którzy mają dochód na głowę mieszkańca znacznie wyższy, a żyją o wiele od Polski skromniej. Pewien zachodni dziennikarz ujął to prosto i obrazowo: gdy się przejeżdża przez Czechy czy Węgry, jedzie człowiek doskonałą autostradą, a na prawo i lewo widzi skromne domy. W Polsce odwrotnie, droga jest wąska, pełna wybojów i dziur, za to widać z niej wille jak pałace.