Выбрать главу

W latach siedemdziesiątych, mając w pamięci los swego poprzednika, Gierek nakazał rzucić znaczną część zaciąganych pożyczek na konsumpcję. A że osiągnięty w ten sposób wzrost poziomu życia mas nie zadowolił, odsetek ten stopniowo zwiększano. Oczywiście, kosztem inwestycji, infrastruktury, odnawiania parku maszynowego przedsiębiorstw. Potem przyszedł Jaruzel, któremu tym bardziej zależało na kupieniu sobie społeczeństwa, więc wszystko, co tylko dało się jeszcze wyskrobać z dna kasy i pożyczyć, znowu szło na zawyżenie stopy życiowej. A potem zaczęła się wolna Polska i licytacja pomiędzy partiami i partyjkami, kto rozda więcej, kto jest bardziej wrażliwy społecznie i bardziej „po stronie ludzi”, bo to przecież „człowiek jest najważniejszy”, a nie ekonomiczne doktryny.

Jak pan możesz mówić ludziom, że żyją ponad stan, jak oni żyją w biedzie? Ależ oni właśnie dlatego żyją w biedzie, że od dziesięcioleci – ponad stan! Wcale nie trzeba wkuwać tej tak pogardzanej przez większość naszych polityków ekonomii, żeby to zrozumieć. Roczny Produkt Krajowy Brutto – to jak wór zboża, plon z pola. Im więcej zjesz, tym mniej zasiejesz. Im więcej zasiejesz, tym więcej zbierzesz w przyszłym roku. Jeśli zaciśniesz pas na rok, parę lat, będziesz się bogacił szybko, a jeśli nie odmówisz sobie jedzenia do syta, będziesz się bogacił wolniej albo w ogóle.

Jeśli od lat prawie całe plony są zżerane i sieje się za mało, to bieda na naszym folwarku trwa i trwa, wyrwać się z niej ciągle nie można, ciągle na wszystko brak i brak. Gdyby drobną część tego, co przez ostatnie trzydzieści lat poszło na rozkurz i zostało zećpane, zasiano, dziś byśmy żyli o wiele lepiej. I jeśli dalej będziemy wszystko, co się da, przeżerać, ledwie urośnie, to się z tej bylejakości nie wyrwiemy nigdy. Z wyjątkiem oczywiście tych, którzy machną ręką i pojadą szukać szczęścia do innych krajów.

Nie trzeba ciąć socjalu, reformować finansów państwa, uznali przywódcy wolnej Polski, podtrzymamy go na dotychczasowym poziomie dzięki wpływom z prywatyzacji. W ten sposób prywatyzację, która powinna służyć modernizacji gospodarki, zamieniono w wyprzedaż. Zamiast prywatyzować to, co przestarzałe, wymagające inwestycji i głębokiej restrukturyzacji – prywatyzowano to, za co można było najwięcej dostać do budżetu. Byle mieć czym opędzić bieżące wydatki, załatać dziurę w budżecie. Aby do następnych wyborów. Polska zachowywała się jak pijak, który woli wynosić z domu rodowe srebra i meble, żeby zdobyć na następną flaszkę, niż podjąć próbę wyjścia z nałogu.

Nie trzeba ciąć socjalu ani reformować finansów państwa, uznawano nadal, kiedy okazało się, że niewiele już zostało do sprzedania, dostaniemy fundusze z Unii Europejskiej. I publiczne pieniądze wciąż szły w większej części na rozkurz i opędzanie roszczeń co silniejszych grup zawodowych, niż na inwestycje.

Nie trzeba ciąć socjalu ani reformować finansów państwa, uznała postkomuna, kiedy się okazało, że rozszerzenie nie nastąpi tak szybko. Trochę zwiększymy deficyt, pożyczymy, potem przyjdzie wzrost gospodarczy, przyjdą w końcu te fundusze z Unii, się jakoś pospłaca. Każdy kolejny rząd zadłużał nas coraz bardziej, ale to, co rozpoczął Miller, to była już istna orgia zaciągania długów na prawo i lewo. W ciągu dwóch lat nabrał ich Miller drugie tyle, co jego poprzednicy przez dziesięć. Nie na inwestycje – na podtrzymanie tego marnotrawczego systemu, na dalsze przejadanie zasobów.

Jest wiosna 2004, towarzysz Miller obrzydł w końcu do cna nawet własnemu „żelaznemu elektoratowi” i schował się na zapleczu, SLD się rozpękł, na lidera obozu postkomunistycznego wyrósł Lepper, gospodarcze wskaźniki drgnęły – i oto z Sejmu Rzeczypospolitej dobiega wrzawa przekrzykujących się lewicowych i lewicujących politykierów, że oto wreszcie jest, jest wzrost gospodarczy, trzeba go zaraz jak najszybciej „zdyskontować na rzecz potrzebujących”, skonsumować, uchwalić nowe zasiłki, nowe dopłaty, wziąć na utrzymanie budżetu jeszcze liczniejszą grupę obiboków, żeby pozyskać w zamian ich głosy, i pod pozorem nasilenia państwowej opiekuńczości naustawiać nowych biurek dla kolesiów.

A tu w istocie nie ma żadnych owoców wzrostu, są gigantyczne długi, zaciągnięte pod ich zastaw zanim jeszcze wykiełkowały – długi, od których bieżące odsetki pochłaniają już bez mała piątą część rocznego budżetu państwa! I które, jeśli jakieś zawirowanie światowej gospodarki spowoduje gwałtowny ruch kursów walut, w kilka tygodni mogą doprowadzić Rzeczpospolitą do bankructwa. A bankruta się licytuje i nie ma on już nic do gadania.

Nie będzie tak źle, pocieszają niektórzy ekonomiści. Jakoś tam się uda utrzymać deficyt pod kontrolą. Nie wiem, czy to nie jeszcze gorzej. Czy już nie byłoby, z dwojga złego, lepiej zbankrutować i zacząć od zera, na nowo, niż jeszcze przez wiele lat spłacać koszty szaleństwa, patrząc bezradnie, jak ucieka nam świat, jak ucieka stąd marząca o lepszym życiu, najzdolniejsza młodzież, a w końcu, kiedy odwrócą się przychylne międzynarodowe koniunktury, jak nasz wiecznie na poły zdechły i słaby kraj znowu nie jest w stanie oprzeć się działającym nam siłom?

Z każdym dniem przegrywamy przyszłość, odbieramy własnym dzieciom szansę życia w wolnej i normalnej Polsce. Codziennie triumfuje głupota lewicowych i lewicujących polityków, gotowych podejmować najbardziej szkodliwe dla państwa i narodu decyzje, byle tylko poprawić swoje szanse na usadzenie się w Sejmie, rządzie, radach nadzorczych i zarządach wciąż niesprywatyzowanych, państwowych pseudospółek. I każdego dnia polactwo, doprowadzone do totalnego skołowania, sfrustrowane, skundlone, oduczone troski o jakiekolwiek wspólne dobro, wymusza na swoich elitach taką właśnie politykę. Aby pod siebie. Aby do jutra.

Nic w tym dziwnego. Zaraza socjalizmu daje te same skutki wszędzie, gdzie się pojawi – czy choroba przebiega w ostrej, totalitarnej formie, czy w łagodnej, demokratycznej, to kwestia drugorzędna. Bogate i zepsute tym bogactwem państwa zachodniej Europy ugrzęzły w tym samym bagnie co i my – tłumy wychodzą dziś na niemieckie i francuskie ulice przeciwko każdej, najdelikatniejszej nawet próbie ograniczenia ich „praw socjalnych”, choć kraje te pod ciężarem rozdętego socjalu zupełnie już przestały się rozwijać. Te tłumy nie różnią się wiele od polactwa. Tyle, że tam spada się z wyższego poziomu. I że tamtejsi politycy, rozpaczliwie szukając, czym by tu do najbliższych wyborów opędzić narastające roszczenia, mają jeszcze po co sięgać. Między innymi, będą mogli sięgnąć po obiecane nam unijne fundusze na pokrycie połowy kosztów inwestycji w infrastrukturę – z których i tak nie korzystamy, bo przepuściliśmy już tę drugą połowę. Będą też naciskać, żeby Polska doszlusowała do ich poziomu wydatków na socjal, będą naciskać na „jednolitą europejską politykę społeczną i podatkową”, żeby ich pracodawcy nie wynosili się do nowych krajów członkowskich. Pewnie bez trudu znajdą tu chętnych do wyświadczenia im takiej przysługi.

Pomóc to nie pomoże – wiemy na pewno, bo widzieliśmy u siebie. Im bardziej „państwo opiekuńcze” wyprzedaje się i zadłuża, by podołać żądaniom milionów swych beneficjentów, tym bardziej ci ostatni są niezadowoleni. Im więcej rozda socjalu, tym więcej go musi rozdać w roku następnym. Im większa część produktu krajowego znajdzie się w rękach państwa, tym wolniejszy rozwój, i tym większą część trzeba z kolei zabrać potem. Rozwścieczeni niewolnicy socjalu odrzucają więc gniewnie swe polityczne elity, obdarowując sympatią radykalnych populistów. Europa, zwłaszcza Francja i Niemcy, stanem ducha coraz bardziej przypominają Republikę Weimarską. Dojrzewa do oddania się duszą i ciałem jakimś neobolszewikom, którzy mają na wszystko proste wyjaśnienia: wszystko przez globalny kapitalizm, przez syjonizm i amerykański imperializm. Jeśli w chwili, gdy to się stanie, Polska wciąż będzie krajem beznadziejnie chorym, słabym i niereformowalnym, to marny jej los.

Z tym się nie da nic zrobić, mówią mi przyjaciele, trzeba wypieprzać, póki jest dokąd. W Polsce nie trafi się Pinochet, bo skąd takiego wziąć w armii zdominowanej przez komunistycznych trepów po moskiewskiej akademii, w Polsce nie będzie rodzimego Reagana ani Thatcher, bo tam było się do kogo odwołać, była jeszcze normalna, zdrowa struktura społeczna, trochę tylko zniszczona socem, a u nas – pańszczyźniane chamstwo i niewiele więcej.

Nie da rady, mówią mi niektórzy.

Może mają rację. A może nie. Może ta dziwna siła, którą zapamiętałem z sierpnia osiemdziesiąt, wciąż gdzieś w nas tkwi, w głębokim uśpieniu? Może jeszcze umiemy być narodem? Może, jeśli ktoś wreszcie spróbuje się do tej umiejętności odwołać, obudzić w polactwie Polaków, wybuchnie raz jeszcze ten sam entuzjazm, siła, nadzieja, i można będzie zbudować na nich lepszą, IV Rzeczpospolitą?

Niemożliwe, myślę sobie czasem.

A kiedy indziej: co za gadanie, czy możliwe? Ważne, że konieczne.

czerwiec 2004