– W ciemną i burzliwą noc…
Sarah zamrugała powiekami.
– Naprawdę noc była ciemna* burzliwa. Także przeraźliwie zimna.
– Aha. – Sarah stłumiła chichot. – Nie przerywaj, mów.
– Na dworze szalała wichura… wózek wypełniony śniegiem…
Cytuję fragment Dangerous Dan McGrew. Że też nie zorientowałam się od razu. Cytat wyrwany z kontekstu i chyba… niezbyt dokładny? Sarah, żeby stłumić wybuch śmiechu, zasłoniła ręką usta. Zapomniała o trzymanej w dłoni gąbce nasączonej płynem do zmywania naczyń. Zakrztusiła się i wypluła detergent do zlewu.
– Służę uprzejmie – usłyszała pełen satysfakcji głos Jake'a, który napełnił szklankę wodą i podał jej, żeby wypłukała usta. – Sprawiedliwa kara za to, że we mnie zwątpiłaś.
– Pokornie błagam o przebaczenie – odpowiedziała Sarah, krzywiąc się i ścierając z warg pozostałości płynu do zmywania naczyń.
– Słusznie czynisz – odparł Jake z przyganą w głosie. Potem zepsuł cały efekt pytając serio: – Nic ci się nie stało?
– Nic a nic – zapewniła go z uśmiechem. – Chciałabym jednak spłukać czymś dokładniej ten wstrętny smak.
– Może winem? – Sięgnął w kierunku miejsca, w którym postawił przedtem jej kieliszek.
Sarah schwyciła go za rękę.
– Nie, żadnego wina, naprawdę. Mam już dość.
– Coś bezalkoholowego? – zaproponował. – Sok, herbata, kawa?
– Masz bezkofeinową?
– Jasne. – Jake podszedł do elektrycznego ekspresu. – Zaraz będzie gotowa.
– Tymczasem ja skończę zmywać – oświadczyła Sarah i zanurzyła dłonie w wypełnionym wodą zlewie.
Po piętnastu minutach w kuchni panował już porządek, a Sarah i Jake wrócili do saloniku. Tym razem usiedli na krzesłach, po obu stronach okna z widokiem na ulicę.
– No dobrze. Świetnie to odegrałeś i sam też chyba bawiłeś się nieźle. – Sarah dmuchnęła na parę wydobywającą się z trzymanej w obu dłoniach filiżanki i uniosła brwi. – A teraz poważnie, czy mógłbyś mi opowiedzieć o sobie?
– Naprawdę chcesz to usłyszeć? – Jake spoglądał na nią jednocześnie z powątpiewaniem i nadzieją.
– Zapławdę napławdę – nalegała Sarah. Ona z kolei cytowała Elmera Fudda.
Jake tego nie wiedział, – lecz wybuchnął śmiechem.
– Choć, jak sądzę, mogłem już o tym napomknąć, powtórzę: lubię być z tobą, Sarah Cummings. Wierzę także głęboko, że masz takie samo poczucie humoru, jak ja.
– Nie przerywaj – poprosiła Sarah, skrywając zdumienie, jakie ogarnęło ją, gdy usłyszała uwagę Jake'a. Choć zwykle zachowywała się tak spokojnie, że nie było tego po niej widać, ceniła dobre dowcipy. Może miało to coś wspólnego z jej studiami historycznymi? Historia obfituje w informacje o różnych ludzkich śmiesznostkach. Tak czy inaczej, ją i Jake'a łączyło także podobne poczucie humoru.
– Właśnie skończyłem – wyjaśnił Jake, przerywając jej rozmyślania.
– Co skończyłeś? – zapytała Sarah, gdyż zgubiła już wątek rozmowy.
– Mówić – rozpromienił się Jake.
Sarah demonstracyjnie westchnęła.
– Przepraszam, jakoś nie mogę się skupić. – Spojrzała na zegarek. – W porządku, opowiadaj o swoim życiu.
Jake zmarszczył brwi.
– Jesteś twar… No dobrze, już raz to powiedziałem. Na czym skończyłem?
– Na szałasie przy torach kolejowych.
– Aha, tak. – Uśmiechnął się. – Naprawdę urodziłem się tu, w Sprucewood. W lecie, trzydzieści lat temu, jako najmłodszy z czterech synów. Byłem już jako dziecko niezbyt zdyscyplinowany.
– Terroryzowałeś otoczenie?
Jake uśmiechnął się i skinął głową.
– I raz po raz podnosiłem bunt. – Wzruszył ramionami. – Przyszedłem na świat jako ostatni; trzej bracia byli ode mnie dużo starsi. Myślę, że musiałem jakoś wyrazić siebie, zrobić coś innego albo zostać kimś innym.
– Co to znaczy? – zapytała Sarah. – Innym od kogo, czy od czego?
– Tradycja – oświadczył poważnie Jake. – Widzisz, pochodzę z rodziny o ponad stuletnich tradycjach pracy w organach ochrony porządku publicznego. – Wybuchnął śmiechem. – Myślę, że to jest u nas zakodowane w genach, czy coś w tym rodzaju. Moi przodkowie byli szeryfami, zastępcami szeryfów, policjantami… Wymień choćby jedną funkcję policyjną, a możesz być pewna, że któryś z nich ją sprawował.
– Nie do wiary. – Sarah czuła, że jest rzeczywiście zafascynowana. – Ponad sto lat i tradycja nie ginie?
– Aha. W każdym razie mój ojciec służył w policji, w Filadelfii.
– Przecież mieszkał tu, w Sprucewood?
– Hmm. – Smutny uśmiech pojawił się na ustach Jake'a. – Ojciec pochodził z Filadelfii, a mama z Sprucewood. Poznali się, zakochali się w sobie i wzięli ślub. Mieszkali w Filadelfii do czasu, gdy mama zaszła w ciążę. Wtedy postanowili osiedlić się tutaj.
– A twoi bracia? – zapytała Sarah. – Też są w policji?
– Tak, ale nie tutaj. Trzeci brat, Erie, ma trzydzieści trzy lata. Podobnie jak ojciec, pracuje w Filadelfii. Teraz przydzielili go do wydziału do walki z narkotykami. Jest tajniakiem.
– To chyba niebezpieczne?
– Tak, ale w dzisiejszych czasach samo życie jest niebezpieczne.
Biorąc pod uwagę jej własną sytuację, Sarah musiała się z tym zgodzić, jednak zauważyła filozoficznie:
– Tak, rzeczywiście, z tym, że życie na tym niedoskonałym świecie zawsze niosło ze sobą niebezpieczeństwa.
– Chyba tak. – Jake wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Tak to już jest".
– Dlatego właśnie – dokończył myśl – świat potrzebuje takich ludzi, jakich dostarcza mu klan Wolffów.
– A następny brat?
– Royce. Ma trzydzieści sześć lat. Służy jako sierżant w Policji Stanowej Pensylwanii, na północy, tam, gdzie przecinają się granice stanów Pensylwania, Nowy Jork i New Jersey. To doprowadza nas do mojego najstarszego brata, Camerona.
Urwał. Na jego twarzy wyraźnie malował się podziw. Podjął opowiadanie:
– Cameron był i jest wzorem, kimś, z kim wszyscy pozostali bracia zawsze chcieli rywalizować. Uwielbiałem go, gdy dorastałem. – Uśmiechnął się kpiąco.
– Chyba właśnie dlatego czułem do niego taką niechęć, gdy byłem nastolatkiem. – Roześmiał się. – Tylko lekarz od czubków wiedziałby dlaczego.
– Niekoniecznie – zauważyła Sarah. – To całkiem naturalne. Łatwo odrzucić kogoś, kogo się podziwia, wiedząc, że nie można mu dorównać. – Uśmiechnęła się łagodnie. – Częste i naturalne zjawisko.
– Miło to usłyszeć – odparł Jake. – Nie mówmy więc o psychiatrze.
– Czym się zajmuje ten wspaniały Cameron? – zapytała Sarah.
– Jest agentem rządu federalnego. Chyba kimś, kogo kierują tam, gdzie mają największe kłopoty. Nie wiem dokładnie, on o tym nie mówi. – Jake roześmiał się. – Właściwie on o niczym za dużo nie mówi. Nazywają go samotnym wilkiem. Przyjaciele i wrogowie.
– Jest kimś w rodzaju bohatera?
– Od stóp do głów – odparł Jake poważnym tonem.
– To taki facet, któremu można zaufać natychmiast i bezgranicznie. Niema dwóch zdań. Jeśli powie, że coś zrobi, wszystko jedno co, można spać spokojnie. Nie tylko to zrobi, ale jeszcze zrobi w wielkim stylu.
– Imponujące.
– To prawda. – Jake uśmiechnął się. – Także nieco onieśmielające.
– Ale konieczne w sensie historycznym – uzupełniła Sarah tonem używanym podczas wykładów.
Jake zmarszczył brwi.
– Nie bardzo rozumiem…
– Typ bohaterski pojawia się we wszystkich okresach dziejów ludzkości – wyjaśniła. – Bohaterowie tworzą tkankę legend i mitów. Cywilizacja nie zaszłaby bez nich daleko. Pomagają zdefiniować ideał. – Uśmiechnęła się. – Właśnie przed chwilą podałeś znakomity przykład.