– O… o której jesz jutro obiad? – zapytał.
Sarah spojrzała na niego z roztargnieniem.
– Czy to zbyt trudne pytanie? – nie ustępował. Zacisnął pięści, żeby zdusić silne pragnienie zbliżenia się do dziewczyny.
– Spryciarz – mruknęła. – W poniedziałki mam przerwę w zajęciach o pierwszej.
– Spotkamy się w barze Dave'a? – zapytał. Wpatrywał się w jej oczy, a jednocześnie powoli wycofywał w kierunku drzwi.
– Nie pocałujesz mnie na pożegnanie?
– Boję się.
– Boisz się?! – krzyknęła Sarah. – Czego?
– Tego, że jeśli cię pocałuję, nigdy stąd nie wyjdę.
Sarah rozpromieniła się.
– W porządku. – Niemal doprowadziła go do szaleństwa głębokim westchnieniem. – Bardzo mi przykro. Nie ma pocałunku, nie ma wspólnego obiadu.
– Sarah – jęknął Jake, starając się nie uśmiechnąć. – Jesteś twarda i bezlitosna.
– Słyszałam już od ciebie coś podobnego – zauważyła. – Teraz podejdź i pocałuj mnie.
– Jezu – burknął – Czego to człowiek nie musi zrobić, żeby umówić się na jakiś podły obiad. – Podszedł do łóżka, wsunął ręce pod Sarah i uniósł ją, przyciskając mocno do piersi.
– Tak – zgodziła się Sarah. – Pamiętaj jednak o tym, co ja musiałam zrobić za jakąś podłą kolację.
– Uważaj, kochanie, sama się o to prosisz – rzucił ostrzegawczo Jake, nie mogąc tym razem powstrzymać śmiechu.
– Twarz Sarah wyrażała zdziwienie.
– Tak, sama się proszę… Jak cudownie! Czuję się taka lekka, wolna…
Jake zmiażdżył usta dziewczyny pocałunkiem. Podzielał jej zachwyt.
Jego ciało zareagowało tak, jak się tego spodziewał. Jezu, pomyślał, muszę stąd jak najszybciej wyjść.
Posłuszny wewnętrznemu nakazowi, położył Sarah na łóżku i pospiesznie wycofał się do drzwi.
– Jutro. Obiad. Pamiętaj, masz tam być – rzucił zduszonym głosem.
Sarah postanowiła jeszcze trochę się z nim podroczyć.
– Bo?
– Bo przyjadę po ciebie – pogroził, otwierając drzwi i wychodząc z pokoju.
Śmiech Sarah osadził go nagle w miejscu. Zawrócił i wszedł do sypialni. Na jego widok oczy Sarah rozbłysły.
– Jake? – Uśmiechnęła się niepewnie. – Tak dziwnie wyglądasz. Czy… coś jest nie w porządku?
– Nie, kochanie. – Pokręcił głową i zaczerpnął tchu. – Tylko… eee… pomyślałem, że powinnaś wiedzieć, że… – Urwał, a potem wykrzyknął: – Kocham cię! Kocham cię jak diabli!
– Och, Jake! – krzyknęła. – Ja też cię kocham! Tak bardzo!
Wyjść. Teraz albo nigdy.
– Do jutra, kochana. – Jake odwrócił się i dosłownie rzucił się biegiem do drzwi mieszkania.
Słowa Sarah rozbrzmiewały w głowie Jake'a, gdy zbiegał po schodach i wsiadał do samochodu. Odczuwał ogromną, wszechogarniającą radość.
Jak mogłem od niej wyjść? myślał, wpatrując się w przednią szybę samochodu. Jakim cudem zmusiłem się do odejścia właśnie wtedy, kiedy usłyszałem, że Sarah mnie kocha? Przecież chciałbym ją trzymać w ramionach, pieścić, śmiać się razem z nią, kochać się przez cały dzień i noc, zawsze.
Chwycił klamkę, jednak poczucie obowiązku zwyciężyło. Wiedział, że musi odjechać. Ma pracę, obowiązki, których nie może po prostu zlekceważyć. Włączył silnik i CB radio, które nawet w jego prywatnym samochodzie było zawsze nastawione na policyjną częstotliwość.
Zatelefonuję do Sarah w przerwie kolacyjnej, przyrzekł sobie. Samochód ruszył opustoszałą w niedzielę ulicą. Jake prowadził pewnie, choć wynikało to tylko z wyuczonych odruchów.
Zagłębiony we wspomnieniach nocy i poranka, nie usłyszał od razu brzęczyka radia. Dopiero głos szefa dziennego patrolu przykuł jego uwagę.
Policjant Jorge Luis meldował o kolejnym wypadku rozebrania samochodu na części.
Znowu? Jake zmarszczył brwi, gdy Jorge opisywał sposób działania sprawców. Z jego słów wynikało, że to już drugi tego rodzaju wypadek, z jakim ma do czynienia.
Drugi? Jake zastanawiał się, kiedy miała miejsce ta druga kradzież. Do diabła, pomyślał, miałem wolne tylko przez jeden dzień. Widać, że złodzieje nie próżnowali.
Działali tak samo, jak w pierwszej sprawie, w której dochodzenie prowadził Jake. Oba samochody – najnowsze, luksusowe modele – zostały rozebrane do szczętu.
Amatorzy, uznał, potwierdzając swoje wcześniejsze przypuszczenia. Poczuł jednak niepokój. Amatorzy czy nie amatorzy, pomyślał, wygląda to na działalność jakiejś zorganizowanej szajki.
Jake westchnął i nacisnął hamulec, zbliżając się do czerwonego światła, które rozbłysło na skrzyżowaniu w pobliżu jego mieszkania. Tylko tego nam brakowało, pomyślał bębniąc palcami w kierownicę. Szajka amatorów, która pragnie przejść na zawodowstwo.
Światło zmieniło kolor. Jake'a ogarnęło nagłe podejrzenie. Zamiast skręcić w prawo, w kierunku domu, pojechał prosto.
Zmierzał do złomowiska starych samochodów położonego na obrzeżach Sprucewood, jeszcze w obrębie jurysdykcji policji miejskiej.
Mogę się mylić, pomyślał Jake, ale nie zaszkodzi sprawdzić.
Nie tylko Jake, lecz niemal każdy policjant w mieście miewał od czasu do czasu podejrzenia związane ze złomowiskiem i popędliwym staruszkiem, który nim zawiadywał. Policjanci uważali, że składowisko wycofanych z obiegu samochodów służyło niekiedy jako punkt przerzutowy kradzionych pojazdów i części, które trafiały następnie do pokątnego warsztatu w jednym z większych miast: Norristown, Wilmington, Camden, a najprawdopodobniej w Filadelfii.
Każdy policjant ze Sprucewood, nie wyłączając szefa miejskiej policji, odwiedził już złomowisko raz albo kilka razy. Wszyscy odchodzili z niczym. Podobne niepowodzenie spotkało licznych pracowników policji stanowej.
A jednak, pomyślał znów Jake, nie zawadzi sprawdzić. Zjechał z autostrady na starą, mniej uczęszczaną drogę, która prowadziła do cmentarzyska starych samochodów.
Dojeżdżając do złomowiska, zwolnił. Rozglądał się wokół, badając wzrokiem ogrodzony teren zaśmiecony wrakami samochodów i poniewierającymi się wszędzie częściami. Nie dostrzegł niczego niezwykłego. Panowała cisza; Jake przypomniał sobie, że jest niedziela.
Przejechał z minimalną prędkością obok bramy. Dostrzegł nagle trzech młodych ludzi, oglądających pobieżnie pokiereszowane, wystawione na sprzedaż samochody.
Dzieciaki, uznał, chyba z uczelni. Szukają jakiegoś gruchota, żeby jeździć nim na podryw. Jake uśmiechnął się. Lubił dzieciaki, wszystkie. Chociaż… nawet z dużej odległości widać, że ci trzej to właściwie mężczyźni. Może nawet dwudziestoparoletni. Nie szkodzi. Jake uważał, że wszyscy, którzy nie zakończyli jeszcze nauki, są dziećmi i kropka.
Życzył im w myślach powodzenia w polowaniu na samochód… i na dziewczyny. Nacisnął pedał gazu, zwiększając prędkość. Dojechał do budynku opuszczonej stacji benzynowej. Mógł tam łatwo zawrócić i skierować się do miasta.
Uznał, że musi jechać szybciej albo spóźni się do pracy. Spojrzał jeszcze raz na mijane właśnie złomowisko i… zwolnił.
To dziwne, pomyślał i zmarszczył brwi. Trzej młodzi ludzie, których zauważył wcześniej, wsiadali właśnie do całkiem nowej, na oko bardzo drogiej furgonetki z luksusowymi elementami wykończenia.
Zdumiony, przyjrzał się mężczyźnie, który zajmował miejsce przy kierownicy czarno-srebrzystego pojazdu. Z przyzwyczajenia odnotował w pamięci rysopis nieznajomego: wzrost powyżej średniego, szczupłe, choć nieco muskularne ciało, długi nos, silnie zarysowana szczęka, ciemne włosy i brwi, resztki letniej opalenizny, żadnych widocznych blizn czy innych znaków szczególnych.
Zapamiętałem. Teraz w drogę, pomyślał Jake, zerkając na tarczę zegara zamontowanego w desce rozdzielczej. Pierwsza trzydzieści. Muszę jeszcze wziąć prysznic, ogolić się, włożyć mundur i… chyba lepiej będzie, jeśli coś zjem.