Ruszył przodem, a Jake podążył za nim. Niewiele brakowało, a wpadłby na niego, gdy ten zatrzymał się nagle w szerokich wrotach garażu mogącego pomieścić dwa samochody.
– Widzi pan ten bałagan? – zapytał retorycznie nieznajomy. – Samochód był wart ponad czterdzieści tysięcy dolarów, a oni rozebrali go na kawałki!
Rzeczywiście, co za wandalizm! zgodził się w duchu Jake, oglądając resztki tego, co musiało być kiedyś luksusowym samochodem.
Amatorzy, zawyrokował. Zawodowi złodzieje nie traciliby czasu na rozbieranie samochodu i nie zostawili części, które także miały swoją wartość. Zabraliby po prostu cały samochód; odjechali nim albo załadowali na dużą ciężarówkę z platformą.
– Prawie świętokradztwo – mruknął Jake. Rozumiał furię właściciela i współczuł mu. – Najsmutniejsze jest to, że złodziej lub złodzieje dostaną za części pięćdziesiąt, może nawet siedemdziesiąt tysięcy.
– Jezu! – jęknął mężczyzna. – Można się załamać.
Jasne, pomyślał Jake.
– Mam nadzieję, że jakoś pan to zniesie – oświadczył poważnym tonem. – Mnie także szlag trafia, kiedy widzę coś takiego.
– Serio? – Mężczyzna wyglądał tak, jakby uwaga – policjanta zbiła go z tropu. – Pan się tym przejmuje? Przecież jest pan gliną?
– Co to ma do rzeczy? – zapytał Jake, wchodząc do środka, żeby obejrzeć dokładniej resztki wspaniałego pojazdu.
– No, wie pan… – Mężczyzna uniósł rękę, jakby chciał chwycić wiszącą w powietrzu odpowiedź. – Ludzie tacy jak pan, gliniarze, strażacy, sanitariusze… Widzicie tyle krwi… ofiary morderstw, ciała pokiereszowane w wypadkach na autostradach… Czy takie widoki robią jeszcze na panu wrażenie?
Jake klęczał już koło pozostałości samochodu. Uśmiechnął się do mężczyzny.
– Niestety tak.
– Ja nie mógłbym być gliniarzem – przyznał właściciel kupy złomu. – Do tego trzeba chyba mieć jakieś szczególne predyspozycje.
Na przykład nierówno pod sufitem? Jake uśmiechnął się w duchu, zachowując jednak to spostrzeżenie dla siebie.
– Jak pan sądzi? Mam jakieś szanse na odzyskanie… części?
Jake powoli wstał i spojrzał nieznajomemu prosto w oczy.
– Chciałby pan usłyszeć odpowiedź, która pana zadowoli, czy prawdę, panie… – zawiesił głos.
– Hawkins – padła odpowiedź. – Robert Hawkins. Myślę, że powinienem usłyszeć prawdę.
– Dobrze, panie Hawkins. Doświadczenie mówi mi, że szanse są znikome.
Robert Hawkins westchnął.
– Właśnie tak myślałem. Towarzystwo ubezpieczeniowe na pewno to doceni.
Jasne, zgodził się w myślach Jake: Zwiększy wysokość składki. Trudno, to nie moje zmartwienie. Trzeba się zabrać do pracy, bo czas ucieka. Sarah…
Poczuł przypływ podniecenia, jednak przywołał się do porządku i wyjął notes z tylnej kieszeni spodni. Musi zapytać o fakty, które przedstawi w urzędowym raporcie, choćby nawet nie rzucały one wiele światła na sprawę i właściwie do niczego się nie przydały.
– Kiedy odkrył pan kradzież?
– Bezpośrednio przedtem, zanim zatelefonowałem na policję. Mniej więcej… kwadrans, czy dwadzieścia po trzeciej. – Zawahał się i dodał, wzruszając ramionami: – Wkrótce po obudzeniu.
– Pracuje pan na drugą zmianę?
– U diabła, nie. – Hawkins wyglądał na urażonego przypuszczeniem, że mógłby wykonywać tak plebejskie zajęcie, jak praca na zmiany. – Jestem szefem personelu Franklin Container Company w Norristown.
– Rozumiem. – Jake zanotował informację. – Jest pan na zwolnieniu lekarskim?
– Nie, nie – zaprotestował ze złością Hawkins. – Co to ma wspólnego z moim samochodem?
– Proszę się uspokoić, przecież o nic pana nie oskarżam – zauważył Jake zawodowo uprzejmym tonem. – Pytam o to tylko dlatego, żeby ustalić, kiedy w przybliżeniu miała miejsce kradzież.
– Och, przepraszam. – Hawkins poczerwieniał. – Wziąłem sobie dzisiaj urlop.
Rzeczywiście, jeśli bierze się wolne, to zwykle w piątek, pomyślał Jake, jednak zachował to spostrzeżenie dla siebie. Rzecz jasna, ta informacja nie przyczyniła się do ustalenia czasu kradzieży.
Jake zmarszczył brwi.
Robert Hawkins zrozumiał niemy wyrzut i pospieszył z wyjaśnieniem.
– Wczoraj, wczesnym wieczorem, wyjechałem z przyjaciółką do Atlantic City. Wróciliśmy dziś, mniej więcej o piątej rano.
– Rozbiliście w kasynie bank? – zapytał Jake, szykując się do złożenia gratulacji.
– Niestety. – Hawkins wzruszył ramionami. – Właściwie trochę wygrałem, ale nie to było powodem, że zostaliśmy tak długo.
– Hmm – mruknął bez przekonania Jake. W końcu to nie mój interes, pomyślał. Ja już nie gram. Nigdy więcej. Stracił zapał do hazardu. Kiedyś grywał w Vegas, w latach buntowniczej młodości. Niedawno odwiedził to miasto już tylko jako turysta. Rozumiał jednak, że można spędzić w kasynie wiele godzin i stracić poczucie czasu.
– Mieliśmy bilety na popołudniówkę – ciągnął Hawkins na widok wyrazu twarzy Jake'a. – Potem wpadliśmy do kasyna, a później zjedliśmy kolację w jednej z tych szykownych hotelowych restauracji. Stamtąd poszliśmy na inne, nocne przedstawienie. – Znów wzruszył ramionami. – Wie pan, jak to jest.
– No cóż, nie bardzo – odparł Jake. – Jednak pan mi to wyjaśnił. A więc wróciliście o piątej? – dodał, żeby sprowadzić rozmowę na właściwe tory. – To jest mniej więcej jedenaście godzin, podczas których nie było pana w domu…
– Poza tym drzwi – przerwał mu Hawkins. Jake uniósł brwi.
– Drzwi?
– Drzwi garażu. – Hawkins westchnął. – Byłem zmęczony, chciałem jak najszybciej pójść spać. Zapomniałem zamknąć garaż – dodał, jakby się usprawiedliwiał.
– Nie ma pan obowiązku zamykania drzwi na swoim terenie – zauważył Jake.
– Ma pan rację, cholera! To, że nie zamknąłem drzwi, nie daje tym cholernym złodziejom prawa do rozkręcania mojego samochodu, prawda?
– Oczywiście. – Jake powtórnie popróbował zawodowego, w założeniu uspokajającego, tonu. – Musi pan wpaść na posterunek, żeby…
– Wiem, wiem – przerwał niecierpliwie Hawkins. – Formalności, protokoły… a i tak założyłbym się chętnie z panem, że nigdy nie zobaczę tych części.
Jake pokręcił głową.
– Niestety, żadnych zakładów. – Rozejrzał się wokół.
– Myślę, że złodziej lub złodzieje działali już po pańskim powrocie do domu, tuż przed świtem. Mieszka pan na uboczu, jednak ma pan sąsiadów. Myślę, że nie rozbierali samochodu w świetle dziennym.
– Chyba ma pan rację. – Hawkins spojrzał na to, co jeszcze dwanaście godzin wcześniej było jego samochodem. Westchnął. – Czy to panu coś daje?
– Niewiele – przyznał Jake. – Jednak zajmiemy się tą sprawą i zawiadomimy telegraficznie inne posterunki. Jakaś szansa zawsze istnieje.
– Dzięki.
Jake dosłyszał w głosie mężczyzny nutę rozpaczy. Choć czuł do niego sympatię, nie mógł wiele zdziałać poza zadawaniem rutynowych pytań i sprawdzeniem, czy samochód, którym złodzieje musieli się posłużyć, żeby wywieźć części, nie pozostawił śladów opon.
Śladów nie było. Pozostawał tylko złom w garażu i przypuszczenie, że działali amatorzy, z czego także prawie nic nie wynikało.
Jake dotarł do posterunku po piątej, a musiał jeszcze przygotować raporty. Znalazł się w domu przed szóstą. Prysznic, ubranie i… – westchnął, obrzucając wzrokiem salonik – sprzątanie.
A co, u diabła, podam na kolację? Tknięty tą nagłą myślą wypuścił z ręki poduszkę, którą chciał ułożyć na kanapie. Pobiegł do kuchni i zajrzał do lodówki. Tym razem szczęście mu dopisało. Dwa grube befsztyki, paczka mrożonych ziemniaków i mrożony placek z jabłkami. Producent zapewniał na opakowaniu, że smakuje jak domowe ciasto. Trzeba tylko włożyć go na chwilę do piecyka.