Pierwszy film. Poród.
Kobiety cicho jęczą, cierpią. Mężowie z głupimi minami patrzą na nie bezradnie. Bardzo dobry film. Bez wrzasków, charakterystycznych dźwięków „chlap”, rozcinania skalpelem krocza. Widziałam podobny polski, krwawy horror. Coś między rzezią a powstaniem. Szwedzki obraz spokojny, neutralny jak ten protestancki kraj bez wojen. Poród ciężką pracą, nie bohaterskim wyczynem i katolickim męczeństwem.
Drugi film, norweski. Karmienie piersią.
W Polsce zacząłby się od Madonn. W Skandynawii od panoramy krajobrazów. Pięć, dziesięć minut widoków znad fiordów, Laponka z sankami.
– Dlaczego norweski, nie szwedzki? – pytam Pietuszkę, wpatrzonego w swój ulubiony widok zmarzliny.
– Norweskie biusty najlepsze – zapewnia ze znawstwem.
Jego też nie najgorszy. Gdybym miała cesarskie cięcie, będzie musiał sobie ogolić tors. Póki mama jest pod narkozą, noworodka przystawia się do piersi tatusia. W ten sposób maleństwo ćwiczy ssanie.
Trzeci film. O komunikacji z niemowlęciem.
Rodzice w stuporze patrzą na rozkosznego przybysza z kosmosu o urodzie spielbergowskiego E.T. Nawiązują kontakt z inną cywilizacją za pomocą cmokań, pocierania i zmiany pieluszek.
Wracamy do położnej. Mierzy mnie, osłuchuje, wszystko w porządku. Poród 7 – 10 kwietnia. Pytam, czy mogę obejrzeć na USG buzię Poli.
– Twarz? – jest szczerze zdziwiona.
– Twarz – pomyliłam słówka i powiedziałam „hulajnoga”?
Główka Poli odwrócona w niewidoczną stronę. Leżąc pod USG, zastanawiam się, co chcą oglądać inne matki. Stopę? Pępowinę? Są przygotowane naukowo do podziwiania morfologii?
– Jak się czujesz przed porodem, napięta, zadowolona? – położna zadaje pytanie z formularza głupich pytań. Co ja mogę czuć po obejrzeniu tych filmów…
– Wzruszenie – nie umiem znaleźć odpowiedniego szwedzkiego słowa, proszę oczami Pietuszkę o przetłumaczenie.
W samochodzie Piotr zastanawia się nad pytaniem położnej.
– Potraktowała cię jak histeryczkę.
– Dlaczego?
– Musiała cię pytać o takie rzeczy… O samopoczucie.
– To jej obowiązek, może ciężarne dostają hyzia i trzeba im dać coś na uspokojenie… A co ja mogę czuć? Nie wmawiaj mi, że Szwedki odpowiadają: „Nie czuję nic”. Gdyby tobie pokazali nowy zabieg borowania zęba połączony z jego wyrwaniem i po projekcji zapytali: „Co pan czuje, cieszy się pan, że będzie miał zdrowy trzonowy?”. Cieszyłbyś się i czekał z radością na zabieg?… Pietuszka…
On boi się porodu bardziej ode mnie. Próbuje pocieszyć, wmawiając, że samym dobrym nastawieniem poradzę sobie z bólem. Oczywiście jeżeli w trakcie parć, krzyków nie skapituluję, będzie to jego zasługą: psychologicznego treningu dręczenia („Nie bądź cienias”) i wspomagającej obecności. Właściwie powinien dostać ten milion dolarów, obiecany pierwszemu mężczyźnie, który urodzi dziecko.
Najdziwniejsze i chyba niedobre: naprawdę się nie boję. Oglądając zamęczone porodem kobiety, płaczę: ze współczucia, ze wzruszenia – też mnie to czeka, ale się nie boję. Nie umiem się bać czegoś, czego nie znam. Brak wyobraźni? Optymizm?
25 III
Pietuszkowa reklama seksu:
COITUS KOI
26 III
Ta dziwka jest szybsza ode mnie – zakwitła pelargonia.
28 III
Polka wybija się na niepodległość. Oczywiście moim kosztem, waląc stopkami w dno macicy, w żołądek. Noszę ją do lasu. Obydwie jesteśmy zdrowo nakręcone, wyprzedzam spacerowiczów, lawirując brzuchem między drzewami.
– Uwaga! Za kobietą w ciąży nikt nie nadąży – pokpiwa Pietuszka.
Obiecuję sobie, już po wszystkim, trzy rzeczy: 1. Butelkę szampana 2. Wąską, krótką spódnicę 3. Zwis z trzepaka rękami na wyższym drążku i druga pozycja: głową do dołu, nogi zaczepione na niższym drążku. Będę się tak bujać, w spódnicy, pijąc szampana. Brzemienne marzenia.
Wracają gęsi, krążą nad domem. Dlaczego ich gęganie nie zalicza się do najpiękniejszych ptasich śpiewów? Żadne tam banalne świrgolenie czy godowe podlizanki. Drewniane klekotanie, nawigacyjne skrzypienie, zapowiadające wreszcie powrót z zamorskich krajów.
29 III
Z wydawnictwa gruba koperta – korekta Polki. Okładka ze zdjęciem w siódmym miesiącu ciąży, schowanej pod kadrem. Uwierającej w żebra, przyciasnej.
Strony usiane brakującymi przecinkami, dwukropkami. Interpunkcji nigdy się nie nauczę, tajemna wiedza hieroglifów. Przeglądam tekst i czytam go właściwie po raz pierwszy. Powtórki słów, składni. Lenistwo świadomości, powtarzającej najchętniej te same zwroty, piszącej niby przez kalkę. Tego nie zmieni żaden korektor. W dwa dni poprawić sześć miesięcy błędów.
Na marginesach prośba korektora o wytłumaczenie słów bindu i tak dalej. Czyja piszę do gazety albo kolorowego magazynu, gdzie każde słowo musi być zrozumiałe dla każdego?
Słownictwo książek jest bogatsze, jeśli niezrozumiałe, chociaż wytłumaczone (bindu – buddyjski zaczątek życia człowieka, składający się z kropli ojca i matki, po zachodniemu „pierwsza komórka zygoty”), wystarczy sięgnąć po słownik. Straszak gazet. Mózgi zawinięte w gazetę.
Lubię poprawki przed wydaniem książki, gdy siedzę naprzeciwko kapo od słów i się kłócimy.
– To niepoprawnie, niegramatycznie – korektor wywija czerwonym długopisem.
– Ale zrozumiale – czuję, że nareszcie dotknęłam językiem szczebli lingwistycznej klatki. Teraz wystarczy przegryźć.
– Nie, stanowczo tak się nie robi – czyściciele lingwistycznego zoo przyjdą zaraz wysprzątać niestrawione resztki końcówek, deklinacji.
Słowa powinny być na wolności. Są wystarczająco inteligentne i ostrożne, nie zginą w bełkocie. Ze słów zbudowany jest cały nasz świat; ten nieożywiony rzeczowników, pulsujący krwią czasowników. Dających się rozszarpać, a później przeszczepić przedrostków, zaimków i blizn zarostków.
Kochana korekto, więcej zaufania do języka. Litera jest ważna, ale nad nią unosi się sens, nie dający się złapać w sidła gramatyki, wytresować do dreptania po śladach kropek i przecinków w dozwolonej żonie interpunkcji.
Nasze plany: 7 – 10 kwietnia Polka, 1 maja przeprowadzka. Przyjedzie siostra Piotra z mężem, pomogą nam załadować się na prom. 8 kwietnia przyjdzie wycieczka kupujących mieszkanie. Ale możliwe, że nikt nie przyjdzie, a Polka urodzi się 20 kwietnia, popędzana sztucznymi hormonami. My dostaniemy świra z nerwów, dajmy na to 25 kwietnia. Strzeliłabym sobie kielicha, trawkę, relanium, cokolwiek.
30 III
Telefon od Marii, z festiwalu teatralnego w Katowicach. Dostała nagrodę za reżyserię Sandry K. Po spektaklu dyskusja: studenci czuli się poniżeni, studentki twierdziły: „Sandra K. to my”. Nie łapię. Poniżoną szyderczo kretynką jest w moim tekście anorektyczna Sandra.
Wieczorem, przed telewizorem, zastanawiam się, czy mam rację. Oglądam szlochającą studentkę z Big Brother, przytyła parę kilo. Tragedia. Sandra, ze swoimi przemyśleniami i charakterem, to przy niej intelektualistka. Heidegger wagi lekkiej.
Kretynizm Big Rother! Nie większy od dzienników z internowania, na przykład Szczypiorskiego. Kamera jest jeszcze w miarę obiektywna. Ludzkie spojrzenie pisarza, oślepione miłością własną, nieomylnością, wykrzywia opisywanych, pomniejsza do rozmiarów egoistycznej narracji. Koledzy z internowania, „obiekty do opisania”, byli w gorszej sytuacji od bohaterów Big Brother. Znaleźli się tam wbrew własnej woli, a Big Pisarz „obserwował” nie tylko ich twarze, ale i myśli.