Piotr czeka na krótką przerwę między skurczami i pomaga mi wyjść z domu. Dlaczego ten ból jest tak bezsensowny? Nie oddycham, wrzeszczę:
– Nie chcę! Nie chcę! Dlaczego? Ja nie rodzę, umieram.
Do porodówki wchodzę na czworakach. Dwie położne zdejmują ze mnie ubranie, zakładają szpitalne. Skomlę o morfinę, o zastrzyk w kręgosłup. Podają mi maskę z gazem rozweselającym. Kilka oddechów i tratujący ból staje się lekki, odlatuje, zostawiając z głupawym uśmiechem ulgi.
Bzdurne opowieści o cierpieniu, którego się później nie pamięta, wspaniałych chwilach rodzenia. Nie myślę o dziecku, myślę tylko, jak uciec przed kolejnym ciosem. Ból powoli wraca. Każą mi się wygiąć, wkłuwają znieczulenie w plecy, ręka pod kroplówkę. Igła wbita w kręgosłup jest łaskotką w porównaniu z siłą skurczy. Nie wierzę, że to już koniec męki, proszę na wszelki wypadek jeszcze o maskę. Przypomina mi się troska podręczników rodzenia: „Czy naprawdę chcesz rodzić z przewodem w kręgosłupie, kroplówką i cewnikiem?” Taaak! Chcę! Chcę natychmiast cesarskie. Stracić świadomość, bo nie ma w niej miejsca na nic oprócz skowytu. Poród karą za grzechy? Poród i śmierć, po co rozdzielać, są tą samą karą za ten sam grzech. Ile to już trwa? Dwanaście godzin, od północy z piątku na sobotę, nie, osiemnaście godzin.
– Trzy centymetry rozwarcia – położna wyjmuje ze mnie rękę, pokazuje palcami niewielką szczelinę. – Czekamy na dziesięć centymetrów.
Zaćpałam się gazem, ulgą, że nie boli. Rozglądam się po sali. Monitory broczące tasiemkami papieru z zapisem moich znieczulonych drgawek i pulsu Poli. Pietuszka siedzi obok, blady ze zmęczenia i nerwów. Jestem na gazowym haju, bredzę ze szczęścia. Położna pozwala nam na spacer. Pcham kroplówkę, zostawiam, zapominając, ciągnie się za mną na smyczy rurek. Zwiedzamy porodówkę. Z dziesięć pustych pokoi. Jesteśmy sami. Szykujemy sobie w kuchni herbatę, Piotr dostaje obiad. Powoli, dostojnie, pod rękę wracamy do naszej sali. Gdyby nie dekoracje, można by powiedzieć: świąteczny, wielkanocny spacer. Nagle nie mam nóg, upadam. Piotr pomaga mi wstać i kładzie delikatnie na łóżko.
– Pięć centymetrów – położna podłącza kroplówkę na przyspieszenie skurczów.
Przy ośmiu centymetrach zaczyna się znowu stukanie, coraz mocniejsze, próbujące rozłupać mi biodra. Proszę o podkręcenie znieczulenia.
Jedenasta w nocy, po trzydziestu godzinach jest nareszcie dziesięć centymetrów. Od dwunastu godzin jestem na znieczuleniu, gdyby nie to… zwariowałabym z bólu, wolałabym się zabić, po co dogorywać? Najpiękniejsza chwila… tortur. Taak, siłami natury, umiejącej zadręczyć na śmierć. Rozumiem kobiety nie mogące latami pogodzić się z tym bólem. Jestem nim zgwałcona. Oszukana opowieściami: „Zobaczysz jakie to wspaniałe”. Leżę i czekam, co dalej, żadnych myśli, troski o wszechświat, dziecko, metafizycznych rojeń. Wydrążona cierpieniem pustka, gotowa się bronić przed kolejnym ciosem. Pamiętam każdy, chociaż było ich kilkaset, każdy z osobna jak twarz wroga.