Robert Sheckley
Polowanie
Było to ostatnie spotkanie drużyn przed Wielkim Zlotem Skauterów i wszystkie patrole utrzymywały najwyższą gotowość.
Patrol numer dwadzieścia dwa — Patrol Podniebnych Sokołów, który rozbił się obozem w cienistej kotlinie, zajęty był współzawodnictwem w siłowaniu się na macki. Patrol Dziennych Bizonów, numer trzydzieści jeden, krążył wokół niewielkiego strumienia. Bizony doskonaliły swą umiejętność picia płynów, wybuchając co chwila chóralnie pełnym podniecenia śmiechem z powodu dziwnego uczucia, które wywoływała ta czynność.
Patrol Szarżujących Miraszów, numer dziewiętnaście, oczekiwał na skautera Droga, który jak zwykle się spóźniał.
Drog pędził właśnie ku nim z wysokości trzech tysięcy metrów; pozbierał się jakoś i pospiesznie wpełznął w utworzony przez skauterów krąg.
— Ojej… — powiedział. — Przepraszam! Nie wiedziałem, że jest tak późno…
Wśród obecnych rozległ się chichot. Drog oblał się ciemnopomarańczowym rumieńcem. Chciałby być teraz niewidzialny, ale chwila zupełnie temu nie sprzyjała.
— Nasze spotkanie zamierzam otworzyć wygłoszeniem Credo Skauterów — oznajmił przewodnik patrolu, po czym chrząknął. — My, młodzi skauterzy z planety Elbonai, ślubujemy kultywować obyczaje, umiejętności i cnoty naszych pionierskich przodków. W tym celu przyjmujemy postać właściwą naszym pradziadom, gdy podbijali oni dziewicze puszcze Elbonai. Niniejszym postanawiamy kierować się…
Skauter Drog podregulował receptory słuchowe, by docierał do niego cichy głos przewodnika. Credo zawsze napełniało go lękiem. Trudno mu było uwierzyć, że jego przodkowie musieli niegdyś chodzić po Ziemi. Dziś mieszkańcy Elbonai byli istotami powietrznymi, które zachowywały jedynie niezbędne minimum cielesności, żywiąc się promieniowaniem kosmicznym na wysokości siedmiu tysięcy metrów, odczuwając za pomocą percepcji bezpośredniej, lądując na powierzchni planety jedynie z powodu sentymentu lub w celach religijnych.
Od Epoki Pionierów przebyli daleką drogę. Dzisiejszy świat zaczął się od Epoki Kontroli Submolekularnej, po której przyszła współczesna epoka Kontroli Bezpośredniej.
— …honorem i zasadami uczciwej gry — mówił przewodnik. — Postanawiamy również pić płyny, tak jak oni to czynili, a także jeść stałe pokarmy i doskonalić nasze umiejętności w stosowaniu ich narzędzi oraz sposobów działania.
Gdy inwokacja została wygłoszona, młodzieńcy rozproszyli się po równinie. Przewodnik patrolu podszedł do Droga.
— To nasze ostatnie spotkanie przed zlotem — stwierdził.
— Wiem — odpowiedział Drog.
— A ty jesteś zaledwie skauterem drugiej klasy w Patrolu Szarżujących Miraszów. Wszyscy pozostali są skauterami pierwszej klasy, a przynajmniej młodszymi pionierami. Jak sądzisz, co ludzie pomyślą o naszym patrolu?
Drog zwijał się ze wstydu.
— Nie ma w tym tylko mojej winy — powiedział. — Wiem, że oblałem testy z pływania i robienia bomb, ale to po prostu nie są moje specjalności. To nie całkiem uczciwe, żeby spodziewać się po mnie, że wszystko potrafię. Nawet wśród pionierów każdy miał swoją specjalność. Nikt od nich nie oczekiwał, że będą wszechwiedzący…
— Więc na czym właściwie polegają twoje umiejętności? — przerwał mu przewodnik.
— Znajomość lasu i gór — odpowiedział szybko Drog. — Tropienie i polowanie.
Przewodnik przyglądał mu się przez chwilę. Potem powiedział powoli:
— Drog, czy chciałbyś mieć jeszcze jedną, ostatnią szansę na zostanie skauterem pierwszej klasy, a także na zdobycie odznaki sprawności?
— Zrobię wszystko! — wykrzyknął Drog.
— Znakomicie — oznajmił przewodnik. — Jaka jest nazwa twojego patrolu?
— Patrol Szarżujących Miraszów.
— A co to jest mirasz?
— Duże, dzikie zwierzę — odpowiedział bezzwłocznie Drog. — Niegdyś zamieszkiwały one znaczne połacie Elbonai, a nasi przodkowie stoczyli z nimi wiele zażartych walk.
Obecnie zostały całkowicie wytępione.
— Nie całkiem — stwierdził przewodnik. — Jeden ze skauterów dokonywał zwiadu w lesie, w odległości dziewięciuset kilometrów stąd. W sektorze o koordynatach od S-233 do 482-W natknął się na stado trzech miraszów, z których każdy był bykiem, a zatem wszystkie nadawały się do odstrzału. Chcę, Drog, żebyś je wyśledził i podkradł się do nich, wykorzystując swoją znajomość lasu i gór. Potem zaś masz zdobyć i dostarczyć skórę jednego z miraszów, posługując się jedynie narzędziami i metodami, stosowanymi przez naszych przodków. Czy sądzisz, że jesteś w stanie to zrobić?
— Wiem, że tak, sir!
— Ruszaj więc natychmiast — rozkazał przewodnik. — Gdy wrócisz, przymocujemy skórę do drzewca naszej flagi. Niewątpliwie doczekamy się za to pochwały na zlocie.
— Tak, sir! — odrzekł Drog; pospiesznie zgromadził ekwipunek, napełnił menażkę płynem, zapakował sobie suchy prowiant, po czym wyruszył w drogę.
W niewiele minut później przylewitował do ramowego obszaru o koordynatach S-233 — 482-W. Była to dzika i romantyczna kraina wyszczerbionych skał i karłowatych drzew, gęstych zarośli pieniących się w dolinach, pokrytych śniegiem górskich szczytów. Drog rozejrzał się dookoła, nieco zaniepokojony.
W pewnym stopniu bowiem okłamał przewodnika patrolu.
Rzeczy miały się tak, że nie był szczególnie biegły w znajomości lasu i gór, polowaniu czy tropieniu. Właściwie nie potrafił nic oprócz snucia marzeń przez długie godziny, wśród chmur, na wysokości tysiąca pięciuset metrów. A co będzie, jeśli nie uda mu się odnaleźć mirasza? Co będzie, jeśli mirasz wcześniej znajdzie jego?
Ale coś takiego nie ma prawa się zdarzyć, upewniał sam siebie Drog. W razie konieczności może się przecież zdestabilizować. Kto będzie wiedział, że użył tego niedozwolonego chwytu?
W następnej chwili natrafił na słaby ślad odoru mirasza.
Potem zaś dostrzegł niewielki ruch w odległości około dwudziestu metrów, w pobliżu dziwnej skalnej formacji w kształcie litery „T”.
Czy rzeczywiście to miało okazać się aż tak łatwe? Jak miło! Zachowując bezwzględną ciszę, Drog przybrał właściwy kamuflaż i zaczął się skradać.
Górski szlak zrobił się bardziej stromy, a słońce prażyło okrutnie. Paxton pocił się obficie pomimo swego klimatyzowanego kombinezonu. Miał powyżej uszu tej pomyślnej wyprawy.
— Kiedy wreszcie zabierzemy się stąd? — spytał.
Herrera poklepał go jowialnie po ramieniu.
— Nie chcesz być bogaty?
— Już jesteśmy bogaci — odpowiedział Paxton.
— Ale niewystarczająco — oznajmił Herrera, a na jego długiej, opalonej twarzy pojawił się promienny uśmiech.
Podszedł do nich Stellman, który sapał, uginając się pod ciężarem swoich przyrządów badawczych. Ustawił je ostrożnie na ścieżce i usiadł.
— Panowie, macie ochotę na małego dymka? — zagadnął.
— Czemu nie? — odparł Herrera. — Na to zawsze jest czas.
Usiadł, opierając się plecami o formację skalną w kształcie litery „T”.
Stellman zapalił fajkę, a Herrera znalazł cygaro w zapinanej na suwak kieszeni swojego kombinezonu. Paxton obserwował ich przez chwilę. Potem powtórnie zapytał:
— Kiedy w końcu zabierzemy się z tej planety? A może zamieszkamy tu na stałe?
Herrera w odpowiedzi uśmiechnął się i potarł zapałkę, żeby przypalić sobie cygaro.
— No więc jak z tym będzie?! — krzyknął Paxton.
— Odpręż się, i tak jesteś przegłosowany — stwierdził Stellman. — Stworzyliśmy tę spółkę jako trzej równorzędni partnerzy.