Выбрать главу

— Ale za pomocą moich pieniędzy — przypomniał Paxton.

— Oczywiście. Dlatego właśnie przyjęliśmy cię do tego interesu. Herrera miał praktyczne doświadczenie w górnictwie. Ja wniosłem wiedzę teoretyczną i licencję pilota. Ty dałeś swoje pieniądze.

— Przecież mamy już na pokładzie mnóstwo tego towaru — zauważył Paxton. — Ładownie są nim całkowicie wypełnione.

Dlaczego nie możemy teraz przenieść się w jakieś cywilizowane miejsce i zacząć wydawać pieniądze?

— Herrera i ja nie mamy, tak jak ty, arystokratycznego podejścia do swojego zdrowia — odparł Stellman z anielską cierpliwością. — Obaj żywimy dziecięce pragnienie wypełnienia skarbami każdego zakątka i szpary w naszym statku. Złote samorodki w zbiornikach paliwa, szmaragdy w puszkach na mąkę, diamenty rozrzucone po całym pokładzie do wysokości pół metra. A to jest idealne miejsce, żeby coś takiego zrobić. Wszelkiego rodzaju drogocenne drobiażdżki leżą tu sobie dookoła, dosłownie prosząc nas, żebyśmy je zbierali. Zamierzamy być ohydnie, bezgranicznie bogaci, Paxton.

Jednak Paxton nie słuchał. Intensywnie wpatrywał się w jakieś miejsce tuż przy granicy szlaku. Potem powiedział cicho:

— To drzewo właśnie się poruszyło.

Herrera wybuchnął śmiechem.

— Przypuszczam, że to potwory — zadrwił.

— Uspokój się — powiedział Stellman ponuro. — Mój chłopcze, jestem niemłodym już człowiekiem, mam nadwagę i nie należę do bohaterów. Czy sądzisz, że zostałbym tutaj chociaż chwilę dłużej, gdyby groziło nam choćby najmniejsze niebezpieczeństwo?

— Tam! Znowu się poruszyło!

— Trzy miesiące temu przebadaliśmy dokładnie całą tę planetę — przypomniał Stellman. — Nie znaleźliśmy żadnych istot inteligentnych, żadnych niebezpiecznych zwierząt, żadnych trujących roślin, pamiętasz? Odkryliśmy jedynie lasy, góry, rzeki, jeziora, szmaragdy, złoto i diamenty. Gdyby mieszkały tu jakieś niebezpieczne istoty, nie sądzisz, że zaatakowałyby nas już dawno temu?

— Mówię wam, widziałem, jak się poruszyło — nalegał Paxton.

Herrera wstał.

— To drzewo? — zapytał Paxtona.

— Tak. Spójrzcie, ono nawet nie wygląda tak jak pozostałe. Ma inny kształt…

Jednym doskonale zsynchronizowanym ruchem Herrera wyszarpnął z kabury pod pachą blaster typu Mark II i wystrzelił trzy ładunki. Drzewo i całe poszycie w promieniu dziesięciu metrów wybuchły jasnym płomieniem, skręcając się od potwornego żaru.

— No i po wszystkim — stwierdził Herrera.

Paxton potarł szczękę.

— Usłyszałem jak krzyknęło, kiedy do niego strzeliłeś.

— Jasne. Ale jest już martwe — odrzekł Herrera uspokajająco. — Jeśli jeszcze coś się poruszy, powiedz mi tylko, a ja to zastrzelę. A teraz znowu znajdziemy sobie trochę malutkich szmaragdzików, nieprawdaż?

Paxton i Stellman unieśli swoje pakunki i ruszyli za Herrerą w górę szlaku. Stellman powiedział cicho pełnym rozbawienia tonem:

— Bezpośredni facet, no nie?

Drog powoli odzyskiwał przytomność. Płomienista broń mirasza zaskoczyła go, gdy był jedynie w kamuflażu, niemal całkowicie pozbawiony tarczy ochronnej. Wciąż nie rozumiał, jak to się mogło stać. Nie było ostrzegawczego odoru wystraszonego mirasza, parskania ani warkotu, żadnego w ogóle ostrzeżenia. Mirasz zaatakował ze ślepą furią, nie zadając sobie nawet trudu, by sprawdzić, czy nieznana istota jest przyjacielem czy wrogiem.

Drog zrozumiał w końcu prawdziwą naturę bestii, z którą przyszło mu się zmierzyć.

Odczekał aż do chwili gdy odgłos racic trzech byków z gatunku miraszów ucichł w oddali. Potem, z pełnym bólu wysiłkiem, spróbował wystawić receptor wizualny. Bez skutku. Na moment ogarnęła go panika. Jeśli zniszczeniu uległ centralny system nerwowy, oznaczało to bezwzględny koniec.

Spróbował jeszcze raz. Tym razem zsunął się z niego spory odłamek skały i Drog był już w stanie się zrekonstruować.

Dokonał szybko autoskanowania i odetchnął z ulgą. Dosłownie otarł się o śmierć. Musiał najwyraźniej instynktownie skwantyfikować się w chwili błysku i to uratowało mu życie.

Próbował wymyślić jakiś inny sposób działania, ale szok, spowodowany nagłym pełnym furii, bezmyślnym atakiem, wybił mu z głowy całą wiedzę o lesie i górach, tropieniu i polowaniu. Stwierdził, że zdecydowanie nie ma ochoty, by natknąć się ponownie na dzikiego mirasza.

A może by tak wrócić bez tej głupiej skóry? Mógłby powiedzieć przewodnikowi patrolu, że wszystkie napotkane mirasze były samicami, a zatem nie nadawały się do odstrzału. Słowo młodego skautera było zawsze szanowane, zatem nikt nie zadawałby mu dalszych pytań, a nawet nie sprawdziłby jego informacji.

Jednak Drog wiedział, że nigdy tego nie zrobi. Jak w ogóle mógł brać coś takiego pod uwagę?

Cóż, pomyślał ponuro, mogę przecież zrezygnować z uczestnictwa w ruchu skauterów, skończyć z tymi śmiesznymi ogniskami, wspólnym śpiewaniem, grami zespołowymi, przyjaźnią…

Nie, nie zrobię tego nigdy — zdecydował w końcu, biorąc się mocno w garść. Do tej pory działał tak, jakby mirasze były jego przeciwnikami, zdolnymi do planowych działań, skierowanych przeciwko niemu. Ale tak naprawdę nie były to nawet istoty inteligentne. Żadne stworzenie bez macek nie jest w stanie rozwinąć w procesie ewolucyjnym prawdziwej inteligencji. Tak brzmiało Prawo Etliba, nigdy nie podawane w wątpliwość.

W walce pomiędzy inteligencją a instynktowną przebiegłością zwycięża zawsze inteligencja. Musi tak być. Drog powinien jedynie wymyślić, w jaki sposób do tego zwycięstwa doprowadzić.

Ponownie zaczął tropić mirasze, kierując się ich odorem. Jakiej broni przodków mógłby użyć w tej sytuacji? Może niewielkiej bomby atomowej? Było jednak więcej niż pewne, że to spowoduje zniszczenie skóry.

Nagle zatrzymał się i wybuchnął śmiechem. W gruncie rzeczy było to przecież bardzo proste, jeśli się tylko trochę nad tym zastanowić. Dlaczego miałby wchodzić w bezpośredni kontakt z nader niebezpiecznym miraszem? Przyszedł czas, by użyć swego umysłu, znajomości zwierzęcej psychologii, a także wiedzy na temat sideł, potrzasków i przynęt.

Zamiast tropić mirasze, może przecież udać się do ich legowiska i tam zastawić na nie pułapkę.

Ich prowizoryczny obóz znajdował się w jaskini; dotarli do niego o zachodzie słońca. Skalne turnie i szczyty gór rzucały teraz precyzyjne cienie o ostrych konturach. Statek cumował osiem kilometrów od nich, na dnie doliny, a jego metaliczna srebrzysta powierzchnia połyskiwała czerwonawo. W ich plecakach znajdowały się całe tuziny szmaragdów, niewielkich, lecz o wspaniałej barwie.

W porze takiej jak ta Paxton myślał zwykle o niewielkim miasteczku w Ohio, barze z wodą sodową i jasnowłosej dziewczynie. Herrera uśmiechał się sam do siebie, zastanawiając się nad pewnymi dość wystawnymi sposobami wydania miliona dolarów przed osiedleniem się na ranczo, gdzie miał zamiar prowadzić poważne interesy. Stellman zaś już układał sobie w myśli niektóre fragmenty swojej pracy doktorskiej na temat pozaziemskich zasobów drogocennych minerałów.

Jednym słowem, wszyscy byli zrelaksowani i w miłym nastroju. Paxton całkiem już wrócił do siebie po wcześniejszym ataku nerwowym. Teraz życzyłby sobie nawet, by potwór z obcej planety ukazał im się — najlepiej zielony, jeśli już można wybierać — ścigając piękną, skąpo ubraną dziewczynę.

— Jesteśmy w domu — oznajmił Stellman, gdy zbliżyli się do wejścia. — Czy chcecie dziś wieczorem gulasz z wołowiny?