Tej nocy przypadała jego kolejka gotowania.
— Z cebulką — odparł Paxton, wkraczając do jaskini.
Wtem gwałtownie odskoczył.
— A to co?! — wrzasnął.
Nie opodal przedsionka jaskini widniał niewielki kawałek pieczonej, apetycznie parującej wołowiny; obok leżały cztery diamenty i butelka whisky.
— To dziwne — stwierdził Stellman. — I odrobinkę denerwujące.
Paxton nachylił się, by dotknąć diamentu, jednak Herrera odciągnął go.
— To może być pułapka — ostrzegł.
— Ale tu nie ma żadnych przewodów — powiedział Paxton.
Herrera wpatrywał się w pieczoną wołowinę, diamenty i butelkę. Wyglądał na bardzo nieszczęśliwego.
— Nie ufam temu — stwierdził.
— A może tu są tubylcy — zasugerował Stellman — tylko bardzo bojaźliwi? Może to gest dobrej woli z ich strony?
— Jasne — odrzekł Herrera. — Specjalnie dla nas posłali na Terrę po butelkę „Starego Kosmicznego Wędrowniczka”.
— Co z tym zrobimy? — spytał Paxton.
— Odsuńcie się — ostrzegł Herrera. — Cofnijcie się tam, gdzie staliście przed chwilą!
To mówiąc, odłamał z najbliższego drzewa dużą gałąź i ostrożnie poszturchał nią diamenty.
— Nic się nie dzieje — skomentował Paxton.
W tej samej chwili kępa wysokiej trawy, na której stał Herrera, owinęła się ciasno wokół jego kostek. Grunt pod nim zafalował, wyłonił się z niego zgrabny dysk o średnicy około pięciu metrów, który zaczął unosić się w powietrze, wlokąc za sobą korzenie traw. Herrera spróbował z niego zeskoczyć, jednak trawy trzymały go mocno, niczym tysiące zielonym macek.
— Trzymaj się! — wrzasnął bezsensownie Paxton, po czym rzucił się do przodu i schwycił brzeg unoszącego się trawiastego kręgu. Dysk przechylił się gwałtownie, na chwilę zatrzymał, po czym znów ruszył w górę. W tym momencie Herrera zdołał już wydobyć nóż i z furią ciął trawę wokół kostek. Stellman ocknął się w chwili gdy zobaczył jak Paxton, uczepiony korzeni, unosi się ponad jego głowę.
Schwycił kolegę za kostki, jeszcze raz powstrzymując wznoszenie się kręgu. Herrera zdołał wyrwać jedną stopę i rzucił się ku krawędzi. Druga kostka pozostawała przez chwilę uwięziona, zanim nieustępliwa trawa urwała się wreszcie pod ciężarem Herrery. Upadł głową w dół, zdoławszy jeszcze w ostatniej chwili schować ją pomiędzy ramiona, którymi uderzył o ziemię. Paxton puścił korzenie i runął, lądując na brzuchu Stellmana.
Trawiasty krąg, na którym przez cały czas znajdowały się pieczona wołowina, whisky i diamenty, wznosił się wciąż, aż do chwili gdy zniknął z pola widzenia.
Słońce zaszło. Trzej mężczyźni bez słowa wkroczyli do swojej jaskini z blasterami w pogotowiu. Przy wejściu rozpalili buzujące płomieniami ognisko, po czym wycofali się w głąb komory.
— Dziś w nocy będziemy trzymali wartę na zmianę — zarządził Herrera.
Paxton i Stellman skinęli głowami.
— Myślę, że miałeś rację, Paxton — skonstatował Herrera. — Byliśmy tu już wystarczająco długo.
— Zbyt długo — dodał Paxton.
Herrera wzruszył ramionami.
— Jak tylko się rozwidni, wrócimy do statku i odlecimy stąd.
— Jeśli uda nam się dotrzeć do statku — stwierdził ponuro Stellman.
Drog był nieco zniechęcony. Z zamierającym sercem obserwował przedwczesny start swojej pułapki, zmagania, a potem ucieczkę mirasza. A był to wspaniały okaz, największy ze wszystkich trzech!
Teraz już wiedział, na czym polegał jego błąd. W swej nadmiernej gorliwości przesadził z ilością zastosowanych przynęt. Wystarczyłyby same diamenty, ponieważ, jak powszechnie wiadomo, mirasze są minerałolubne. Ale nie, on musiał wzbogacić stosowane przez pionierów metody, musiał zastosować także bodźce smakowe. Nic dziwnego, że zwierzęta zareagowały podejrzliwie, mając w dodatku przeciążone systemy nerwowe.
Teraz były rozwścieczone, pobudzone i zdecydowanie niebezpieczne. Mirasz w furii stanowił zaś jeden z najbardziej przerażających widoków w całej Galaktyce.
Drog czuł się bardzo osamotniony, gdy dwa księżyce Elbonai uniosły się na zachodnim nieboskłonie. Widział ognisko miraszów, płonące przy wejściu do ich jaskini. Używając percepcji bezpośredniej był w stanie dojrzeć skulone mirasze, których wszystkie zmysły napięte były do granic możliwości; broń miały przez cały czas gotową do strzału.
Czy skóra mirasza rzeczywiście była warta aż tyle zachodu?
Drog stwierdził, że wolałby raczej unosić się na wysokości tysiąca pięciuset metrów, nadając chmurom różne kształty i oddając się marzeniom. Chciałby łagodnie wsysać promieniowanie kosmiczne zamiast jeść paskudne, niestrawne jedzenie, którym żywili się przodkowie. Jakie w ogóle znaczenie mogło mieć to całe polowanie i zastawianie pułapek? Były to bezużyteczne umiejętności, które wśród jego pobratymców dawno nie miały żadnego zastosowania.
Niemal już przekonał sam siebie, że ma rację. Zaraz jednak w przebłysku nagłego zrozumienia pojął, o co w tym wszystkim chodzi.
Tak, to prawda, że Elbonaianie mieli już za sobą walkę o byt; rozwinęli się do tego stopnia, że odsunęło to od nich wszystkie niebezpieczeństwa, płynące ze współzawodnictwa gatunków. Jednak Wszechświat pozostawał wciąż dziki i mógł im sprawić mnóstwo przykrych niespodzianek. Któż mógł przewidzieć przyszłe wydarzenia, nowe niebezpieczeństwa, którym będzie musiało stawić czoło jego pokolenie? Jak Elbonaianie będą mogli im sprostać, jeśli zatracą całkowicie swój instynkt polowania?
Nie, dawne obyczaje i sposoby życia powinny być kultywowane, by pozostawać wzorami; by służyć jako memento, iż pokojowo usposobione, inteligentne życie jest czymś nietrwałym w nieprzyjaznym i wrogim Kosmosie.
Zrozumiał, że zdobędzie tę skórę mirasza albo umrze, próbując tego dokonać!
Teraz najważniejszą rzeczą było wywabienie ich z jaskini. Natychmiast przypomniał sobie całą wiedzę na temat polowań, którą mu kiedyś wpojono.
Szybko i umiejętnie ukształtował róg do wabienia miraszów.
— Słyszałeś to? — spytał Paxton.
— Rzeczywiście, mam wrażenie, że coś usłyszałem — odpowiedział Stellman; wszyscy zaczęli uważnie nasłuchiwać.
Dźwięk rozległ się znowu. Był to płaczliwy głos krzyczący:
— Och, pomocy, ratunku!
— To dziewczyna! — Paxton skoczył na równe nogi.
— To dźwięk podobny do głosu dziewczyny — sprostował Stellman.
— Proszę, niech ktoś mnie uratuje! — lamentowała nieznajoma. — Nie mogę już dłużej wytrzymać! Czy ktoś mógłby mi pomóc?!
Paxton poczerwieniał z emocji. W nagłym błysku wyobraźni zobaczył ją, drobną i śliczną, jak stoi przy swoim rozbitym sportowym stateczku kosmicznym (ależ nieroztropną podróż podjęła!), zaś ze wszystkich stron zbliżają się do niej zielone śluzowate potwory. A potem zjawił się on — odrażająca, obca bestia.
Paxton schwycił leżący w pobliżu zapasowy blaster.
— Idę tam — oznajmił.
— Siedź na tyłku, ty kretynie! — rozkazał Herrera.
— Przecież słyszałeś ją, prawda?
— To nie może być żadna dziewczyna — zawyrokował Herrera. — Co dziewczyna robiłaby na tej planecie?
— Zamierzam się tego dowiedzieć — stwierdził Paxton, wywijając dwoma blasterami. — Może rozbił się pasażerski statek kosmiczny albo była na wycieczce i…
— Siadaj! — wrzasnął Herrera.