Выбрать главу

— On ma rację — Stellman usiłował wyperswadować Paxtonowi. — Nawet jeśli dziewczyna tam jest, w co wątpię, nie możemy nic dla niej zrobić.

— Och, pomocy, ratunku, on się do mnie zbliża! — wrzeszczało domniemane dziewczę.

— Zejdźcie mi z drogi! — warknął Paxton wibrującym, złowróżbnym głosem.

— Naprawdę tam idziesz? — spytał Herrera z niedowierzaniem.

— Tak! Zamierzasz mnie powstrzymać?

— Ruszaj! — Herrera wskazał gestem wyjście z jaskini.

— Nie wolno nam go puścić! — wysapał Stellman.

— Czemu nie? To jego zmartwienie — powiedział leniwie Herrera.

— Nie martwcie się o mnie — zapewnił Paxton. — Wrócę tu za piętnaście minut — z nią!

Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę wyjścia. Herrera pochylił się w przód i z dużą precyzją zdzielił Paxtona w głowę tuż za uchem drągiem z ogniska. Stellman schwycił go, gdy ten upadał.

Ułożyli Paxtona z tyłu, w głębi jaskini, po czym wrócili do swego czuwania. Będąca w niedoli panna jęczała i błagała jeszcze przez następne pięć godzin. W końcu także i Paxton musiał przyznać, że było to stanowczo zbyt długo, nawet jak na serial telewizyjny.

Pluszczący deszczem świt zastał Droga wciąż obozującego w odległości około stu metrów od jaskini. Zobaczył mirasze, wyłaniające się z jej wnętrza w zwartej grupie, z bronią gotową do strzału, obserwujące ostrożnie otoczenie w poszukiwaniu najmniejszego ruchu.

Dlaczego róg do wabienia miraszów zawiódł? Podręcznik Skautera stwierdzał, iż jest to niezawodny sposób na przywabienie samca mirasza. Może jednak nie był to ich okres godowy.

Mirasze przemieszczały się w stronę metalicznego jajowatego przedmiotu, w którym Drog rozpoznał prymitywny środek transportu kosmicznego. Wydawał się dość pospolity, ale mirasze, znalazłszy się w nim, byłyby już bezpieczne przed zakusami Droga.

Mógłby ich po prostu strewestować i cała sprawa na tym by się zakończyła. Jednak nie byłoby to szczególnie humanitarne. Pradawni Elbonaianie byli nade wszystko szlachetni i litościwi, a każdy młody skauter starał się być taki jak oni. Poza tym trewestacja nie była prawdziwie pionierską metodą.

Pozostawała zatem meltratacja. Był to najstarszy trik zawarty w książce i Drog musiałby podejść blisko do miraszów, żeby zrobić coś takiego. Nie miał jednak nic do stracenia.

Na szczęście warunki klimatyczne były wprost idealne.

Zaczęło się od niskiej, przygruntowej mgiełki. Gdy wyblakłe słońce wzniosło się wysoko na poszarzały nieboskłon, utworzyła się już prawdziwa mgła.

Herrera zaklął ze złością, gdy stała się jeszcze gęstsza.

— Trzymajmy się teraz blisko siebie i niech nam szczęście sprzyja!

Wkrótce wędrowali, położywszy sobie nawzajem ręce na ramionach, z blasterami gotowymi do strzału, badając wzrokiem nieprzeniknioną mgłę.

— Herrera?

— Tak?

— Czy jesteś pewien, że idziemy we właściwym kierunku?

— Jasne. Sprawdziłem kurs na kompasie, zanim mgła się podniosła.

— A może twój kompas jest zepsuty?

— Nawet o tym nie myśl.

Szli dalej, ostrożnie wybierając szlak na pokrytym skalistymi odłamkami gruncie.

— Wydaje mi się, że widzę statek — stwierdził Paxton.

— Nie, to jeszcze niemożliwe — odparł Herrera.

Stellman potknął się o skałę, upuścił swój blaster, podniósł go i zaczął gmerać dookoła w poszukiwaniu ramienia Herrery.

Znalazł je i ruszył naprzód.

— Myślę, że jesteśmy prawie na miejscu — powiedział Herrera.

— Możesz mi wierzyć, że niczego innego nie pragnę — dywagował Paxton. — Mam już kompletnie dość.

— Czy myślisz, że ta twoja dziewczyna czeka na ciebie przy statku?

— Nie dokuczaj mi.

— Okay — zgodził się Herrera. — Hej, Stellman, lepiej złap mnie znowu za ramię! Nie ma sensu rozdzielać się teraz.

— Przecież trzymam cię za ramię — powiedział Stellman.

— Nie, nie trzymasz.

— Mówię ci, że tak!

— Posłuchaj, do cholery, czuję, czy ktoś trzyma mnie za ramię czy nie!

— A może to ciebie trzymam za ramię, Paxton?

— Nie — odpowiedział Paxton.

— To źle — powiedział bardzo powoli Stellman. — To naprawdę niedobrze.

— Dlaczego?

— Ponieważ stanowczo trzymam kogoś za ramię.

— Padnij, natychmiast padnij, zrób mi miejsce do strzału! — wrzasnął Herrera. Było już jednak za późno. W powietrzu dało się wyczuć słodkokwaśny odór. Stellman i Paxton wciągnęli go w płuca i zemdleli. Herrera pobiegł na oślep do przodu, próbując wstrzymywać oddech. Potknął się o skałę i przewrócił. Próbował podnieść się na nogi…

Wtedy wszystko pochłonęła ciemność.

Mgła nagle się uniosła, ukazując samotną postać Droga, który uśmiechał się triumfalnie. Wyciągnął nóż z drugim ostrzem do oprawiania skór i pochylił się nad najbliższym miraszem.

Statek pędził w stronę Terry z prędkością, która groziła spaleniem silników, pracujących teraz na najwyższych możliwych obrotach. Herrera, zgarbiony nad tablicą kontrolną, w końcu odzyskał panowanie nad sobą i zredukował prędkość do normalnego poziomu. Jego twarz, zwykle opalona i tryskająca zdrowiem, była wciąż szara, a jego dłonie na instrumentach kontrolnych drżały.

Stellman wszedł do sterowni od strony kabiny sypialnej i ze znużeniem klapnął na fotel drugiego pilota.

— Jak tam Paxton? — spytał Herrera.

— Zaaplikowałem mu dawkę drony-3 — odpowiedział Stellman. — Wyjdzie z tego.

— To dobry chłopak.

— Doznał przede wszystkim szoku — stwierdził Stellman. — Kiedy odzyska świadomość, zamierzam zlecić mu robotę przy liczeniu diamentów. O ile się nie mylę, liczenie diamentów to najlepsza terapia.

Herrera uśmiechnął się, a jego twarz zaczęła odzyskiwać normalny kolor.

— Teraz, kiedy wreszcie wszystko dobrze się skończyło, czuję się tak, jakbym już liczył diamenty — powiedział, po czym jego wydłużone oblicze przybrało poważny wyraz. — Ale pytam cię, Stellman, kto, do diabła, mógłby sobie wyobrazić, że skończy się właśnie tak? Wciąż tego nie rozumiem!

Zlot skauterów okazał się wspaniałym spektaklem. Patrol Podniebnych Sokołów, numer dwadzieścia dwa, wykonał krótką pantomimę przedstawiającą oczyszczanie ziem planety Elbonai. Patrol Dzielnych Bizonów, numer trzydzieści jeden, był ubrany w stroje używane niegdyś przez przodków.

A na czele Patrolu Szarżujących Miraszów, numer dziewiętnaście, kroczył Drog, już jako skauter pierwszej klasy, ozdobiony błyszczącą odznaką sprawności. Pełnił honorową funkcję — niósł flagę patrolu, a wszyscy wydawali okrzyki radości na jej widok.

Bowiem z drzewca flagi zwisała, powiewając dumnie na wietrze, dorodna, charakterystyczna skóra dorosłego mirasza, a jej zamki błyskawiczne, przewody, wskaźniki, przyciski i zewnętrzne kieszenie połyskiwały radośnie w blasku słońca.