To rozegrało się wieczorem, pięć dni temu, przed samą Wigilią. Robert wtedy podniósł się i zaproponował, żebyśmy się przeszli. Ale myśmy mieli plany inne: zażyć po dwa proszki elenium 0,1 mg i spać, dzięki czemu problem kolacji byłby zlikwidowany. Powiedziałem więc, że nie. Robert spojrzał z nienawiścią na dojeżdżającego teraz Mercedesem 220 SE do Nieporętu Sobiesława i wyszedł. Wydobyłem proszki i wtedy gospodyni oznajmiła nam, że jest do nas telefon. Telefon był czynny tylko w jedną stronę – z miasta do nas, bo gospodyni obawiała się, żebyśmy go nie nadużywali, a za mieszkanie płaciliśmy rzeczywiście nie tak znów dużo. Dzwonił przyjaciel Sobiesława, bottleman, „Sniegotox”. Odrzuciłem proszki i już w pół godziny później byliśmy na małym przyjęciu u polskich architektów, którzy pracowali tu w swoim zawodzie; ale, niestety, tylko pili wino, a do jedzenia nie było nic. Puścili muzykę i tańczyli – osób było ze dwadzieścia – ja skupiłem się na paczce herbatników, nie osłabiałem się tańcem, natomiast wirował Sobiesław z ogromną, grubą architektką, w przerwie mrugając do mnie, że ona musi się nieźle odżywiać. Potem zniknęli razem, ja zorientowałem się za późno, kiedy metro już nie chodziło, a miejsca w samochodach były zarezerwowane, ale nawet dość szybko mi zleciało tych pięć kilometrów po śniegu piechotą. Na rano byłem umówiony z Robertem w celu zwizytowania nowo odkrytej restauracji, której kucharz miał podobno słabość do Polaków. Potem wrócił Sobiesław z pretensjami.
Godzina jedenasta trzydzieści. Pora lunchu. Taśmy w nieustannym ruchu. Talerze dwoją się, troją, rosną w góry, widelce sypią się na mnie, ręce drętwieją, nogi drętwieją, a maszyna jednak staje – to moja wina: nie zdążyłem zdejmować z taśmy. Ocieram pot, strząsam wodę, w okienku wychodzącym na salę ponad taśmę i talerzami zdenerwowana twarz Finki, która ma pracę ekskluzywną, wyżej płatną, bo wyłącznie zbiera talerze, w związku z czym dostrzega mnie tylko, jeśli nie nadążam. Talerze na lewo, łyżeczki na prawo, talerzyki bardziej w lewo, szklanki jeszcze bardziej w lewo – mam zupełnie mokre włosy, patrzę na zegarek; minęło pół godziny. Główne nasilenie ruchu trwa do drugiej. Potem można na chwilę usiąść. Ale tylko na chwilę i tak, żeby szef nie zauważył. Szef się niby nie interesuje, ale wie wszystko. Nikogo nie ponagla, nigdy nie podnosi głosu, po prostu – zwalnia. Od ręki, bez ostrzeżenia. W związku z czym nie potrzebuje ponaglać. Ja pracuję nielegalnie, bez zezwolenia władz, dzięki wysokiej protekcji brata Mariki, więc staram się nie usiąść.
Godzina czternasta trzydzieści. Ruch znacznie mniejszy. Praca w barze wiąże się z prawem do darmowego jedzenia, ale tu nowa komplikacja: jestem za bardzo zmęczony, nie mam sił jeść, a wynosić nie wolno – co będzie z kolacją? Dziś pracuję do piętnastej, więc pięć po trzeciej zrzucam uniform pomywaczki – pasiasta za mała bluza, kraciaste spodnie – i zataczam się w stronę wyjścia. Jeszcze tylko dziękczynny uśmiech w stronę kierownika: „Good bye, sir”, drugi ukłon w stronę kucharzy, próba uśmiechu do bardzo wysoko notowanej w hierarchii służbowej kasjerki, i wypadam na dwór. Parę metrów dalej siadam na oblodzonych schodkach. Zastanawia mnie bottleman, po takiej pracy chodzący jako „Sniegotox” i jeszcze w nocy roznoszący gazety. Odpocznie za rok w Spitfirze.
W domu umówiłem się na czwartą. Sobiesław piecze kaczkę. Sobiesław jest załamany. Poszedł przedwczoraj odwiedzić kolegę bottlemana, mieszkającego u właścicielki Forda Mustanga, i został na dłużej. Bottleman ma nawet o to do niego trochę pretensji. Sobiesław też nie jest szczęśliwy. Ona obiecała mu poszukać pracy w kuchni – jeszcze pracy! Na razie nic go nie posuwa do przodu. Przywiozła go pół godziny temu Fordem Mustangiem i za pół godziny wróci po niego Fordem Mustangiem. Tyle że miał dostęp do lodówki, i stąd ta kaczka.
Ja dziś pracuję od trzynastej do dwudziestej drugiej. Na razie wypoczywam. Wczoraj pracowałem już drugi dzień – odszedł Algierczyk i Turek, przyszło dwóch Hiszpanów. Szef poklepał mnie po plecach i powiedział: „Good boy”. Jest w moim wieku. Jeden Hiszpan ma czterdzieści lat, jest bardzo drobny i przewraca się pod garami. Ja jestem faworytem szefa i starszym kuchni. Porozumieć się z Hiszpanami nie mogę, więc rzucam tylko dwa słowa, które rozumieją i oni, i ja, a które akurat mają duże zastosowanie: „Arbeiten, amigo!” Malutkiego Hiszpana trochę mi żal, ale sam się muszę oszczędzać, żeby móc coś zjeść, więc znowu:
„Pracuj, przyjacielu.” Szef ma do mnie zaufanie, wczoraj dał mi klucz do ubikacji. Rozparłem się wygodnie i urwałem dziesięć minut. Hiszpanie klucza nie mają. Takie jest życie! „Pracuj, amigo, pracuj.” Postanawiam ostatecznie: jeszcze tylko dziś.
Sobiesław smutny kroi kaczkę. – Wróciłbym może bez wozu – mówi – ale to pełna kompromitacja, a tak, jakbym dostał pracę jutro, mleko… mieszkanie już mam za darmo, to po roku wóz Świętego, tenis, basen Legii, herbata w „Bristolu”, ptysie, łatwe życie.
Robert wolno żuje skrzydełko. Poznał jedną młodą Szwedkę wczoraj u siebie w pracy. Oxford podziałał, niby miło, ale wymęczył się, a rano stracił pracę – zlikwidował niewłaściwe myszy. Roger i Marika, którym jego rodzina… już go nie zapraszają. W ogóle w myszach zmieniają personel. Ten znajomy Polak, który z nim pracował i już miał odłożone na Volkswagena 1200 z sześćdziesiątego roku, ale z silnikiem 1300 po 30 000 km, dostał szoku, chyba z wyczerpania, poszedł do szpitala, a nie miał pozwolenia na pracę, więc płaci za szpital i już ten Volkswagen odjeżdża. Potem Robert opowiada o Szwedce – jednak od czasów Strindberga obyczajowość się tutaj nieco zmieniła. Słucham więc, jak ta dziewczyna przyprowadza niepewnego Roberta do domu, wymiana grzeczności z rodziną, precyzyjnie prowadzony przez ilustrowany magazyn akt i ciepłe pożegnanie. Dorośli są poinformowani, że powinni być wyrozumiali, i są wyrozumiali.
Już zaraz zatrąbi Ford Mustang, więc Sobiesław szybko kończy kaczkę i mówi, że ona mu chyba tego Forda Mustanga nie da. – Chyba nie da, jak myślisz? – Patrzy na mnie z nadzieją, ale mówię mu bezlitośnie, że nie da, i on kiwa smutnie głową, bo przecież wie to sam, w ogóle nikt tu nikomu nic nie daje, więc dorzuca jeszcze, że nic go to nie posuwa, bo ona mu tej pracy może nie znajdzie, na co pocieszam go, że ja dziś idę ostatni dzień, bo wracam. – Dlaczego? – pyta Sobiesław. Odpowiadam, że się zmęczyłem. Więc rozpromienia się jeszcze niedowierzająco, na co Robert, że dlaczego niby – skoro rzeczywiście chcę wracać, co jest nonsensem – odstępuję pracę Sobiesławowi, podczas gdy on śpi na tym papierze. Więc załagadzam, że się jeszcze naradzimy. Wtedy trąbi Ford Mustang, Sobiesław żegna się i wychodzi, a w chwilę później gospodyni prosi nas do telefonu. A to dzwonią właśnie trzej playboye z Warszawy, którzy przyjechali tutaj kupić samochód i pytają, czy nie mamy dla nich pracy i mieszkania. Wyjaśniamy, że nie mamy, ale nie wierzą nam, wymyślają i rzucają słuchawkę. Potem wchodzi gospodyni i mówi, że właśnie ten malarz, Arab, będzie teraz odnawiał kuchnię, więc niestety będziemy musieli zacząć nocować gdzie indziej, ale dziś jeszcze możemy. Sprawdzam czy nie zgubiłem biletu powrotnego, wyrobił mi się taki nerwowy tik, i zaczynamy się ubierać. Robert kładzie do kieszeni gazetę z podkreślonymi ogłoszeniami o sprzedaży Volkswagenów z pięćdziesiątego ósmego i pięćdziesiątego dziewiątego roku.
KONGO NA KUBUSIA PUCHATKA
Dwadzieścia po ósmej. Poprawiłem się w fotelu i uśmiechnąłem się do przechodzącej z nowymi taśmami ciotki, starając się, aby w uśmiechu tym było możliwie dużo podziwu i sympatii. Ciotka przeszła obojętnie, podnosząc spojrzeniem siedzącego w głębi, obok wysuszonej, długiej angielskiej dziennikarki, wuja Leona, który zaraz wstał i zaczął przesuwać coś w projektorze. Uważnie zakładał taśmę. Słabe światło małej ściennej lampy podkreślało chudość jego twarzy.