Выбрать главу

– Ecie pecie, szuru buru – usłyszał Włodek z tyłu i zobaczył dwóch tych podsłuchiwanych pod klubem, stojących obok i patrzących na niego niechętnie, czego nie umiał sobie wytłumaczyć. Potem powiedzieli jeszcze:

– Ujki mujki, chłop krokodyl – i odsunęli się dalej w stronę parkietu.

– To ładnie, że mnie pan od nich uwolnił, nie znoszę takich typów – powiedziała Irena i wyjaśniła, że tamci chodzili cały czas za nią, zaczepiali, dogadywali i gdyby nie to, że się nią zajął, toby się w ogóle nie odczepili i byłaby bardzo nieprzyjemna historia.

Wtedy Włodek kupił jeszcze dwie lampki wina takiego samego, po siedem dwadzieścia, spojrzał na zegarek, przestraszył się i stwierdził, że chyba już będzie musiał iść, a ona odpowiedziała, że trudno, że oczywiście, skoro się tak spieszy… I dodała, że ma na imię Irena i jest studentką czwartego roku polonistyki, a on oświadczył, że skończył siedem semestrów rusycystyki, i już nie wyjaśniał, dlaczego nie skończył więcej, zresztą ona nie pytała, tylko zaproponowała, żeby zatańczyć, więc zatańczyli, a ona rysowała mu się bardzo niekonkretnie, ponieważ nakładały mu się na nią wszystkie rozmowy, które miał odbyć za minut kilkanaście albo kilkadziesiąt, i już nawet przygotowywał słowa, dlatego rozmawiał z nią niepewnie, bardziej jeszcze niepewnie, niżby rozmawiał w sytuacji innej, na przykład parę godzin wcześniej, kiedy zawsze miał trochę luzu między biurem a domem. Zresztą to nie zdawało się jej przeszkadzać, mówiła dużo o sobie, że jest z innego miasta, mniejszego, a tu mieszka u ciotki, miłej bardzo, jednakże nieco purytańskiej i dość zabawnej. Zatańczyli jeszcze raz i Włodek już naprawdę bardzo chciał iść, ale znów zatrzymała go dziękując za pomoc, a on odpowiedział, że to nic takiego, naprawdę, ale niczego nie wyjaśniał, bo jeszcze wtedy nie zdawał sobie sprawy ze znaczenia tamtej sytuacji, że ona zobaczyła go zupełnie inaczej i na tej podstawie oceniła, zakwalifikowała nieprawdziwie i że to niezrozumienie zaciąży w tak decydujący sposób, stanowić będzie moment pierwszy, wprowadzający w ciąg następnych, coraz bardziej nieprawdziwych rozpoznań. Na razie jednak przycisnął ją w tańcu, ona chętnie przysunęła się, a zrobił to właściwie nie dlatego, że chciał, tylko wiedział, że powinien się tak zachować. I kiedy przestali tańczyć, zapytał, czy mógłby się z nią spotkać, i to też dlatego, że tak trzeba było powiedzieć i wiedział, że ona tego oczekuje. Na co rzeczywiście zgodziła się chętnie, bardzo nawet chętnie, proponując, żeby już jutro wpadł po nią na uniwersytet koło drugiej, a on nie przyznał się, że pracuje, tylko powiedział, że dobrze, myśląc, że oczywiście nie przyjdzie i w ten sposób cała sprawa się zakończy. A kiedy wyszli razem, zapytał, gdzie mieszka, zaproponował, że ją odprowadzi, w czym nie było już nawet śladu rzeczywistej chęci, bo był roztrzęsiony, przejęty paniką, rozchwiany i coraz bardziej niepewny, co znów jej się ogromnie podobało, bo przecież niedawno był taki męski. To, że pocałowała go w policzek, dotarło do niego już zupełnie niekonkretnie, bo mieszkała dosyć daleko i szli długo, a ona opowiadała o swoich studiach, o profesorze, na którego seminarium chodzi na czwartym roku, i o wybitnym pisarzu młodego pokolenia, Ołubcu, wielkim oryginale, o którym ma pisać referat. Po drodze parę razy o mało nie zawrócił. Jeszcze przed pocałunkiem zauważył, że ma zgrabne nogi, a potem, już wchodząc do domu, przypomniał sobie jej uśmiech, który też wydał mu się bardzo miły.

*

Następnego dnia obudził się wcześniej. Mycie, golenie, ciężki oddech Hanki, kaszel jej ojca i dudniący masaż matki, klepiącej się po brzuchu w celach odchudzających – wszystko rozegrało się jakoś szybciej, mniej natarczywie. Udało mu się wyjść przed ojcem i po drodze próbował udowodnić sobie, że nie myśli o tamtej dziewczynie i że to szybsze, inne rozpoczęcie dnia jest zupełnie przypadkowe. Wczoraj po powrocie do domu z radością zauważył, że Hanka jego długi samotny spacer, zakończony spotkaniem kolegi, o czym rozwlekle i niodowcipnie opowiadał, potraktowała raczej z litością i pogardą niż ze złością. To zdeterminowało zachowanie reszty rodziny, instruującej go o głupocie trwonienia czasu. Potem poszedł z Hanką do łóżka, w którym nie była ani mniej, ani więcej wymagająca niż zwykle i po wszystkim poklepała go nawet łaskawie po twarzy, po czym od razu zasnęła.

Więc Włodek, oszołomiony tym, że wszystko skończyło się wczoraj tak jakoś nieszkodliwie, jeszcze przed zaśnięciem przygotował sobie na rano przepisane listy, potem słuchał oddechu Hanki myśląc o tamtej i wreszcie zasnął, postanawiając jednak obudzić się wcześniej, żeby uniknąć rannych rozmów. Kiedy otrzymał w biurze ostatnią podwyżkę, rodzice Hanki doszli do wniosku, że powinna przestać pracować, bardziej dbać o siebie i zajmować się dzieckiem, co przyjął bez sprzeciwu, bo mógł teraz, o ile udało mu się zmylić ojca, wymykać się czasem sam z domu. Od tego czasu Hanka tyła coraz bardziej i oczekiwał, że niedługo zacznie również stosować masaż, coraz częściej zalecany jej przez matkę.

Przez pierwsze parę godzin biurowych Włodek względnie spokojnie dyktował i przepisywał listy, zresztą roboty było dużo i pomyślał znowu, że ta podwyżka, którą dostał, jest nieproporcjonalna do jego pracy, a większej nie dostał tylko dlatego, że nie skończył studiów. Tej zresztą też pewnie by nie dostał, gdyby nie zdecydowany terror rodziny, która zmusiła go do pójścia na rozmowę.

– Pan nie ma wyższych studiów – powiedział dyrektor.

– Jak to, a siedem semestrów rusycystyki?

– Ale jeszcze panu trochę brakuje.

– Ale mam jednak więcej niż pół.

I w końcu dostał jednak tę podwyżkę, chociaż chyba za małą, a gdyby wtedy powrócił do przerwanych studiów, po tym, jak go w pięćdziesiątym czwartym zawieszono na rok za to, że polecono mu napisać pracę Gribojedow Szekspirem rosyjskiej literatury, a potem on już sam na lektoracie angielskim przedstawił drugą: Szekspir Gribojedowem angielskiej literatury, a to akurat były czasy, kiedy wszyscy się łatwo obrażali i takich żartów nie lubiano. Dlatego też rozpoczął się ten rok zawieszenia, w czasie którego poznał Hankę, potem jej rodzinę…