Oczywiście, że pamiętałem tę piosenkę o chłopakach z błękitnymi oczami i jasnymi włosami, którym śniła się po nocach stal.
Teraz przysunął się do nas Kubula, także zaczął nucić, potem śpiewać:
Zakochają się w hutniczych nocach, Pokochają raz na zawsze stal.
Potem dołączył się jeszcze ktoś i jeszcze ktoś, orkiestra przycichła, urwała la-ba-da i zaczęła nam wtórować. Tamten człowiek zniknął już spod błękitno-srebrzystego nieba – rozejrzałem się, ale nigdzie nie było go widać.
Więc kolego, już od dzisiaj Cegłą buduj każdy nowy dzień.
– Pamiętasz, stary, pamiętasz? – trącił mnie tamten kolega. – „Ty w lipcowe noce nam się śnisz.” Coś wtedy wiedzieliśmy jednak, o coś chodziło. Różnie bywało, no, ale maszerowaliśmy.
– Pewnie, równo, w nogę… Aż tu wypadło ci złe rozdanie w tę twoją grę. Czujniej trzeba było, jeszcze czujniej.
– Stary, gra grą, ale żal, cholera… To były czasy. W to można było wierzyć.
– Chcesz w coś wierzyć, nie?
– Każdy chce. Ty nie chcesz? Każdy chce. Nie w tę forsę tylko… Pokaż teraz piosenkę, co by ją tak wszyscy razem, z orkiestrą…
Wokół nas śpiewało już kilkadziesiąt osób. Wśród nich zobaczyłem Annę, Tomasza i wielu innych. Wyszedłem z sali. Za sobą słyszałem śpiew.
Ktoś na korytarzu krzyknął histerycznie, potem dołączyły się nowe podniecone glosy. Przepychałem się przez stłoczoną grupę ludzi, rozstępujących się powoli, niechętnie.
BÓL GARDŁA NA DWÓCH
Szmery pod drzwiami ucichły, potem coś zabulgotało. Kobieta leżąca obok Pawła poruszyła się.
– Słyszysz? Odlewa znowu.
Niechętnie otworzył oczy. Siedziała już na łóżku, w skupieniu wsłuchując się w dochodzące zza drzwi odgłosy.
– Więcej wziął niż szklankę. Ciągle bierze więcej. Ruszyłbyś się.
Z wysiłkiem przełknął ślinę. Bardzo ostro zakłuło. „Przeziębiłem się – pomyślał. – Teraz trzeba szybko coś gorącego, mogłoby jeszcze przejść, proszek powinien gdzieś być.” Znów przełknął ślinę z niejasną nadzieją, że teraz uda się lepiej. Spojrzał na biały, wilgotny tynk. Trzeba było jednak poczekać, aż ściany wyschną, wprowadzić się trochę później.
Wiedział, że obserwuje go niechętnie, czuł, że zaraz zacznie, i dokładnie przewidywał wszystko, co powie. Ale nie chciało mu się ruszyć, nawet udać, że chce wykonać jakiś ruch. Słuchał więc, jak ostrożnie podnosi się z łóżka w długiej flanelowej koszuli, robi parę kroków w stronę drzwi. Trącone krzesło przesunęło się po podłodze i zaraz na schodach zatętniły szybkie, drobne kroki. Potem na końcu korytarza skrzypnęły drzwi. Odprężył się trochę, ona tymczasem podeszła do okna, otworzyła je, rozsunąwszy przedtem kretonowe zasłony. Usłyszał rytmiczne uderzenia deszczu.
– Pójdę do tego capa starego raz wreszcie. Odwróciła się. – Pójdę. – Zrzuciła koszulę. Obok łóżka przesunęły się duże białe piersi, ciężkie nogi w miękkich pantoflach.
Już od drzwi zawołał ją zachrypniętym głosem. Zobaczył z ulgą, że jednak zatrzymała się. Wolał skupić jej niechęć na sobie niż nasłuchiwać krzyku z końca korytarza. Odwróciła się i zaczęła mówić. Poczuł do siebie ogromną niechęć, że nie potrafił jej przerwać, wypchnąć z tego pokoju, rozegrać przygotowanej od tygodni sceny, zakończonej jej odejściem. Przełknął ślinę, zmusił się do rozluźnienia napiętych już skurczem mięśni. I natychmiast przestraszył się zwilgotniałych rąk, tego, że jest już wyczerpany nie rozpoczętą jeszcze rozmową. Spróbował pocieszyć się, że to może jednak przeziębienie.
Przeszedł do łazienki wymijając Wandę – niosła z obrzydzeniem opróżnioną do połowy butelkę mleka. Mył twarz myśląc o ich poznaniu cztery miesiące temu, kiedy dostał od swojego przedsiębiorstwa pokój w tych blokach, zupełnie nowy, aż za nowy, bo jeszcze wilgotny, i prze niósł się tutaj z wynajmowanego na spółkę z kolegą u rodziny tamtego mieszkania na drugim końcu miasta. Miał więc wreszcie ten pokój i po długim czekaniu, opisywaniu choroby ojca i ciężkiej sytuacji matki, mieszkających w mieście mniejszym od tego, oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów, mógł teraz wyłączyć się z całego przeszłego życia, dorzucić nawet trzy lata do dwóch zaliczonych już na wydziale ekonomii. Dostał klucz i wypożyczoną z przedsiębiorstwa ciężarówką za jedną szóstą miesięcznej pensji przewiózł łóżko, stolik, dwa krzesła, których nie potrzebowała rodzina kolegi, i wypełnił tym pokój dostatecznie. Mógł też pomyśleć o kobietach; właśnie w tym celu wyszedł na miasto.
– Napijesz się mleka? Jest ta nie dopita reszta. Napij się, ja po nim nie będę pić. Nie chcesz ze starym porozmawiać, to teraz pij.
Usiadł przy niej na stołku obok małej kuchenki, sprawdził gardło i ostrożnie zjadł kawałek chleba. Było już jednak o wiele lepiej, kłucie zmniejszyło się. Teraz jeszcze proszek.
Dolała mu mleka i patrzyła niechętnie, jak pije, ciężka, utleniona trzydziestoletnia, niebrzydka nawet, ale nieważna, nie przynosząca ulgi, nie łagodząca nic.
Wtedy po przeprowadzce, opuściwszy wreszcie wilgotny pokój, wsiadł z kluczem w zaciśniętej dłoni do kolejki elektrycznej i po piętnastu minutach był już w prawdziwym mieście, szedł centralnymi ulicami, minął uczelnię, na której studiował dwa lata i przestał, kiedy zrozumiał, że skończenie studiów było mu niepotrzebne, nie mogło nic zmienić, zbliżyć do kobiet innych niż Wanda czy ta, która była przed nią, tak do niej podobna, że twarze ich zlewały się w jedno. Przybliżyć te wszystkie długonogie, wysoko odsłonięte! Mijały go z lewej i z prawej, a on odnotowywał ich przejścia wilgotnieniem dłoni, zaciskaniem szczęk, odwracając oczy, gdy któraś z nich spojrzała na niego, bo nie mógł znieść ich doskonałości, chociaż obrzydzał je sobie rozmaicie, wyobrażając w różnych scenach. Tłumaczył, że nie są lepsze ani nawet trudniejsze, że widywał je z o wiele gorzej niż on wyglądającymi.
Potem zjadł i wypił za złotych prawie dwieście, rozkołysany tym podszedł do wmieszanej w wychodzący z kina tłum szerokiej, ciężkonogiej blondyny, którą, sam nie wiedział kiedy, sobie wybrał, a ona uległa jego namowom i zgodziła się wejść do jeszcze jednej restauracji, drugiej tego wieczora, i to była właśnie ona, Wanda, która nie wróciła już do męża niekochanego, tylko pozwoliła mu wprowadzić siebie na przeznaczone dla innych łóżko, przejmując przeznaczone dla innych pieszczoty. I pozostała tutaj zakrywając ściany szafą z lustrem i dwiema makatkami, bogato haftowanymi w gwiazdy i półksiężyce, trzecią rozłożyła na podłodze przy łóżku i wypełniwszy w ten sposób miejsce sobą i swoimi sprawami, nie mając do tego żadnego prawa zajmowała ciągle pokój nie swój i nie swoje łóżko. Więc porozmawiał z nią w miesiąc później, że nie ma przed nimi przyszłości, ale ona nie zgadzała się z tym. Opierając się na doświadczeniach własnych nie uważała, aby było niedobrze, bo tak żyli inni, i w rozmowach przygniatała go zawsze wspominaniem porzuconego domu i męża, który wtedy przestawał być już niekochany.
Kiedy czasem pomyślał, że mógłby na przykład naraz podejść do której z tych doskonałych, przemówić dowcipnie, ładnie i otrzymać w zamian chętny uśmiech, a tymczasem miejsce jest zajęte tak niewłaściwie i męcząco – czuł narastający szum w głowie i zaciskał palce, szykując się do rozmowy. Nie umiał jednak nigdy przebić się przez jej odporność, pewność siebie, nie miał sił już nawet na próby, chociaż nie dopuszczał jeszcze myśli, że tak mogłoby zostać na długo, bardzo długo. Odkładając wszystkie swoje sprawy do momentu jej odejścia, obciążał ją ich niewykonaniem.
Dopił mleko, zjadł jeszcze jedną kromkę chleba i spojrzawszy na jej pełną, nieruchomą twarz doznał nagle współczucia, że nie jest taka jak tamte, których nigdy nie wprowadzi do tego pokoju, póki ona w nim jest, i nawet później, kiedy jej już nie będzie. Poczuł litość z powodu bezużyteczności jej piersi, ust, nóg. Dotknął ręką włosów szorstkich, gęstych i też nieprzydatnych i zobaczył twarz wytrąconą z obojętności.