– Wie pan zapewne, że mamy szkoły dla pracujących. Mógłby pan tam w trybie, dajmy na to, przyspieszonym, kto wie, może w ciągu roku, machnąć te dwie brakujące klasy, oczywiście pracując, a potem zarysowałyby się możliwości pracy bardziej interesującej. Zakład szedłby panu na rękę.
– No właśnie – przytaknął delegat. – Nie chcielibyście mieć wykształcenia? Nie? Dlaczego? – zapytał na przeczący ruch Heńka.
– Nie mam głowy – powiedział obojętnie Heniek.
– No i widzicie – przyjaźnie uśmiechnął się do nauczyciela delegat z Dzielnicy i rozłożył ręce. – Ile tam was jest w domu? Pięć osób, tak? Ktoś pracuje?
– Tak. Matka.
– Ile przynosi?
– Tak dokładnie to nie wiem.
– No to powiem wam: tysiąc trzysta. Nie za mało na te pięć osób? Ojciec pije, wy pijecie, za co? Heniek wzruszył ramionami.
– Nie chcecie, nie mówcie. Moje prawo pytać, wasze nie odpowiadać. Ale posłuchajcie. Są skargi na was, na ojca, pijecie, demoralizujecie. Wy musicie wziąć się za coś, trudno. Rozumiecie mnie?
– Można jeszcze na chwilę? – pochylił się do niego nauczyciel.
– Zawsze – uśmiechnął się delegat.
– Czasem coś dorobię gdzieś z ojcem.
– Chodzi pan do kina – często? A lubi pan karty? – spytał nauczyciel.
– Dosyć.
– Organizujemy tutaj u nas kącik brydżowy. Umie pan grać w tę grę? Nie? No właśnie. A to świetna gra, interesująca i można wygrać, nie mając dobrych kart, dzięki znajomości prawideł gry i różnym fortelom.
– Ja nie oszukuję.
– Co? Ach, nie zrozumiał mnie pan – zarumienił się nauczyciel. Spojrzał niepewnie na mężczyzn obok siebie, ale twarze ich zachowały poważny, dostojny wyraz. – Więc gdyby pan chciał, jutro o szesnastej? To by pana na pewno wzięło. Będzie kawa i porozmawiamy może jeszcze o tej pana nauce.
– Duże pomieszczenie zajmujecie? – wtrącił delegat.
– Cztery i pół na pięć na parterze od ulicy – podsunął przedstawiciel wydziału zatrudnienia.
„Jeszcze jakieś siedem minut – pomyślał Heniek. – Siedem minut, zanim dadzą mi to skierowanie. Już mają dosyć.” Namacał w kieszeni pięćdziesiąt złotych. Można będzie gdzieś wyjść. Przejechał paznokciem po składanym nożu, który dziś rano zabrał bratu. Nawet przyjemny, wykładany jakąś masą. Mały nic nie zauważył, na pewno zresztą też komuś podebrał. Gdyby nie miał tej pięćdziesiątki, mógłby za to dostać dużą wódkę na dworcu, może nawet półtorej.
– Tak – powiedział delegat – no, czyli czas już przejść do wniosków. Otóż trzeba będzie jednak, abyście tę pracę podjęli. Czy odmawiacie podjęcia w ogóle?
– Nie – powiedział Heniek – w ogóle nie.
– No, widzicie – powiedział obojętnie delegat. – Rozmowa nasza jednakże może wam coś dała. To co my tam mamy dla was? Jest tak…
– Przy piasku, przy żwirze, czyli ładowanie na barki, i w kopalni, na poczcie i na konwojenta – sprawdził urzędnik z zatrudnienia.
– No… prawda – przerwał delegat – ten konwojent to może raczej nie dla was. Ale inna praca… No jak? Nie najgorsze. Więc gdzie was pchnąć? – zastanowił się. – Może kopalnia… Listy dostajemy z podziękowaniami. O!
– pokazał zmiętą kartkę – pisze tu jeden: „Oświadczam, że lepszej pracy nie ma jak górnika na dole. Na wyższy poziom życia zostałem postawiony i wielu kolegów pokupiło sobie samochody”…
Heniek wzruszył ramionami.
– W kopalni to nie. Może przy maszynach gdzieś…
– Wspominał wam towarzysz, że nie macie wykształcenia – zniecierpliwił się ten z zatrudnienia.
– No właśnie – chrząknął nauczyciel – no właśnie. Niech pan pomyśli, jaką rodzice mieliby niespodziankę, gdyby pan ukończył siedem klas. A może pan chciałby recytować?
– No, to może na listonosza? Nie? To przy żwirze. Niezła praca, na powietrzu, przy wodzie… No, bierzecie czy nie?
– Może wezmę – zastanowił się Heniek.
– To w porządku – odchylił się na krześle delegat z Dzielnicy. – Mam nadzieję, że nieprędko się zobaczymy. Wypiszcie skierowanie. – Wyciągnął papierosa, uważnie zapalił. – To teraz weźmiemy tego doprowadzonego.
Nauczyciel z niepokojem spojrzał na zegarek, po czym zaszeptał coś do delegata.
– No, to przesuniecie trochę próbę chóru. „To tyle – pomyślał Heniek. – Można zajrzeć do «Dworcowej», a potem zobaczyć jeszcze coś.” Właściwie źle rozegrał tę sprawę z Danką. Gdyby wrócił do niej, można by dobrze zjeść, późno wstać. Do domu nie bardzo mu się chciało wracać, stary na pewno zasypał go za te pięćdziesiąt złotych, a mały rozedrze się o nożyk. Właściwie można by mu nawet zwrócić. Tak, to rozegrał głupio. Byłby u Danki, wezwanie by nie doszło, nie musiałby się dziś zgłaszać.
– Gdyby pan jednak chciał, to jutro o szesnastej, przypominam o brydżu, wypożyczyłbym panu podręcznik Culbertsona.
– Proszę to skierowanie. Tylko może jednak bez kawałów – powiedział przedstawiciel wydziału zatrudnienia.
– Już na skierowania dla was las wycięliśmy…
– No, to pozdrowienia i wszystkiego najlepszego – podniósł się delegat. – I poproście tam tego następnego. Wychodząc Heniek zatrzymał jeszcze wzrok na czerwonych, dymiących kominach fabrycznych, między którymi prześlizgiwały się samoloty. „Rysio, III c” – przeczytał. Na korytarzu poruszyło się parę osób.
– Wziąłeś? – zapytał doprowadzony.
– Tak – powiedział Heniek – przy żwirze. Tamten wzruszył ramionami i wszedł do środka.
– Bo wiecie, co jest w Belgradzie najciekawsze? Najciekawsze i najwspanialsze? – Dyrektor przedsiębiorstwa sięgnął po kieliszek.
– Proszę bardzo, niech pan kosztuje.
Paweł pochylił się nad tacą i wyciągnął rękę w miejsce, gdzie w sporą kanapkę z szynką celował purpurowy paznokieć żony ekonomisty. Przysiadł na skraju plecionego fotela. Ciągle nie mógł się zorientować, po co go tu ściągnięto i czego będą za to od niego wymagać. W każdym razie musiał być zapowiedziany, bo nikt z obecnych nie wyraził zdziwienia.
– Więc jak sądzicie, co jest w tym Belgradzie najwspanialsze? – rozjaśniła się znów w uśmiechu szeroka, starannie wygolona twarz.
– Może muzea? – skwapliwie wtrącił podkreślający nerwowym węzłem krawata artystyczny charakter swojej pracy rzecznik prasowy przedsiębiorstwa, wychylając się do przodu z kanapy. Widząc, jak z wyższością zakołysała się przecząco głowa dyrektora, gorączkowo szukając innej odpowiedzi spojrzał ze złością na siedzącą obok bladą chudą żonę.
– Belgradzka ulica – powiedział dyrektor i jeszcze przez parę chwil delektował się wywołanym wrażeniem. – Jej klimat, proszę państwa, niepowtarzalny.
– Ogromnie trafne spostrzeżenie – zgodził się rzecznik. A jego żona, w amerykańskiej niebieskiej sukni z ogromną czerwoną różą, spojrzała na niego z cierpkim uśmiechem.
– Koniak, winiak, jarzębiak czy soplica? – znów przesunęła się obok Pawła żona ekonomisty.
– Niech pan się czuje jak u siebie w domu – poklepał go po ramieniu gospodarz.
– Proszę bardzo, niech pan kosztuje – znów zbliżyła się taca.
– Właśnie dyrektor przywiózł ogromnie ciekawą grę, którą nabył w czasie swojego pobytu w Jugosławii. Jestem ogromnie zaciekawiony – życzliwie uśmiechnął się w stronę Pawła rzecznik.
Na stojącym w kącie orzechowym stoliku dyrektor rozwijał z kolorowego papieru sporą tarczę z plecionki, podzieloną, podobnie jak tarcze strzelnicze, na szereg numerowanych kręgów w czarno-czerwonych kolorach. Obok rozłożył zakończone ciężkim stalowym ostrzem nylonowe strzałki, zakończone barwnymi lotkami.