Выбрать главу

– Panie kolego, usiądźcie – z niesmakiem pokręcił głową dyrektor.

– Bardzo panią przepraszam – spróbowała się uśmiechnąć żona rzecznika.

– Ach, nic nie szkodzi – odpowiedziała tamta nieszczerze.

Matce też udało się z tym wyjazdem na Mazury. Swoją drogą ciekawe, jaka ona jest, córka tej osobistości. Samochód, trzy pokoje. Może jeszcze ładna, to możliwe, chociaż jednak trochę byłoby tego za dużo, za dobrze dla tamtego, bo za co?

Nagle zaczęły do niego docierać sława rzecznika.

– Właściwie to o czym pan mówi?

Tamten machnął ręką i napełnił wódką trzy kieliszki. Potem dostawił jeszcze jeden.

– …I wtedy z drugiego pokoju słyszymy strzał. Biegniemy tam wszyscy, otwieramy drzwi i widzimy, że nasz lekarz trzyma w jednej ręce dymiący pistolet, w drugiej dymiącego papierosa, zaciąga się dymem i ten dym wydobywa się przez dziurę w płucach. Potem upadł. – Dyrektor zamyślił się.

Przed Pawłem przesunęła się żona ekonomisty, oparła się na moment o jego fotel i przeszła dalej, ale on odczuł to jak ostre ukłucie. Począł zastanawiać się nad słowami rzecznika. Napotkał wzrok ekonomisty, napięty, czujny, i jeszcze wydawało mu się, że tamten, jakby próbując się uśmiechnąć, przyzwalająco kiwa głową.

Rzecznik wyciągnął z kieszeni zapalniczkę, usiłując zapalić ustawione rzędem kieliszki z wódką. – Franek – zabełkotał – Łysy!…

– Wódka się nie zapali – podniósł się z krzesła ekonomista, zastygając z opuszczonymi sztywno w dół rękami. Podobnie uroczyście znieruchomiał dyrektor. Paweł także podniósł się na wszelki wypadek.

– Ma pani spirytus? – wymówił z trudem rzecznik. – Zresztą – machnął ręką – do spirytusu teraz dolewają wody.

Paweł podniósł się, zrobił parę kroków i uświadomił sobie, że nie jest pijany. Spojrzał na rzecznika, który otrząsnął się i znów próbował włączyć się do rozmowy.

Stanął przy wielkim ekranie telewizora, ustawionego w drugim końcu pokoju. „Teraz – pomyślał – teraz ktoś do mnie podejdzie.” I zaraz poczuł, że tamta stoi tuż koło niego. Pochyliła się, przekręciła gałkę, poczuł dłoń ześlizgującą się po jego czarnej marynarce i wiedział już, że rzecznik ma rację. Przewidywał dalsze słowa i zastanawiał się, co zrobić. Poczuł żal, że nie wypił więcej, a kiedy zobaczył jej twarz, nagle poczerwieniałą, i usłyszał, że ma wyjść z tamtymi i potem wrócić, pokręcił przecząco głową. Co teraz powinien zrobić? Odepchnąć ją? Zadenuncjować przed mężem? Może jutro na przykład wyznać mu poufale, po znajomości, jaką to ma żonę, i zasłużyć sobie jego wdzięczność? Tymczasem ona mówiła szybko, przytłumionym głosem, udając, że manipuluje gałkami, żeby był spokojny o męża i o pracę, bo mąż w tym celu go tu przyprowadził, wybranego przez nią parę dni temu, i dalej, o wynikających z tego dla niego korzyściach. Jej oczy były teraz proszące, pokorne.

*

Znowu zaczął padać deszcz. Heniek podniósł kołnierz lotniczej bluzy, podciągnął dwa z sześciu suwaków.

– Heniek! – Wyskoczył za nim z drzwi „Dworcowej” miniaturowy, wychudzony, z precyzyjnie zwichrzonymi rzadkimi włosami. – Heniek! Czekaj! – Widząc, że oddala się, dogonił go i szedł obok, ciężko dysząc. Dwie bruzdy na policzkach wydłużały jeszcze bardziej jego jajowatą głowę, postarzały twarz. – Ty, Heniek! One pójdą, ale z tobą. Bez ciebie nie pójdą! – Uczepił się jego ramienia. Deszcz przyklepał mu włosy, spływał na wystrzępioną marynarkę. Nie zważając na to dreptał obok.

– Zmęczony jestem – mruknął Heniek. Właściwie od rana nic nie jadł, wypił niby nie tak dużo, ale w ogóle nie czuł się dobrze. Zdecydował, że pójdzie do domu. Nie miał ochoty na dalszą zabawę z tamtymi dwiema i z Cześkiem. Mieli iść do Władki,.ale u niej była tylko jedna amerykanka z rozwalonymi sprężynami. Tak, w ogóle by się wyciągnął. Odtrącił piszczącego Cześka, który odleciał o parę metrów.

– O Jezu, Heniu! Bez ciebie one nie pójdą, a ja już miesiąc nic… Wiesz, cały miesiąc ani-ani… – plątał się dwa metry z tyłu.

– Za ciasno – rzucił Heniek.

– Damy radę. Ty, Heniu, wygodnie, a my jak leci, byle jak. Ty leżysz, ona na tobie, a ja ją… – Przystanął zrezygnowany i powlókł się w stronę „Dworcowej”. Heniek skręcił w boczną ulicę. Kiedy przed swoim domem zobaczył Dankę, było już za późno, żeby cofnąć się albo cokolwiek wymyślić, zresztą był zmęczony. Zainteresowało go nawet, co ona tu robi, wyraźnie chyba na niego czeka, ale o co w ogóle chodzi? Nic jej nie wziął wtedy z domu, więc to nie, a że nie przyszedł, o to chyba afery nie będzie robić, bo to do niej nie pasuje. Zatrzymał się.

– Masz co do mnie? Nie przyszedłem, bo mi coś wypadło.

– Nie przyszedłeś, twoja sprawa. Nie chciałeś, nie przyszedłeś, zgrywałeś się tylko głupio i niepotrzebnie – mówiła zupełnie spokojnie.

– Ja? – zaprotestował. Jeszcze nie wiedział, co na niego szykowała, trzeba ją wyczuć, podpuścić.

– Daj spokój – podsunęła się bliżej ściany. Pochyły dach zasłaniał przed deszczem. – Widziałam, jak szedłeś do mnie przez podwórze, i zabrałam pieniądze spod wazonu. Potem chciałam się z tobą położyć. – Zobaczyła w jego oczach uznanie.

– Ale – zastanowił się – po co żeś tu przyszła? Po co tu stoisz? Znacznie łatwiej wymawiała już teraz dokładnie obmyślone zdania:

– Pomyślałam, że jak nie znalazłeś nic, to nie wrócisz. Dlatego mówię ci, że jak przyjdziesz, to może jednak coś znajdziesz.

– Coś ty – powiedział.

Wyciągnęła z kieszeni płaszcza zmięte pięćdziesiąt złotych.

– Masz. Przyjdziesz, znajdziesz więcej, zjesz coś, pośpisz. Kupiłam wino…

Przyglądał się jej czujnie. Za łatwo się to wszystko układało, za dobrze. Ale w końcu właściwie co mu zależy? O co chodzi?

– Głupio wypadłem – powiedział.

– Ja też się zgrywałam – wzruszyła ramionami. – Wszystko jedno.

– Ale ty mnie tak przekręciłaś – skrzywił się z niedowierzaniem. – Ty…

Jednak coś nie pasowało. Dlaczego jej aż tak zależało, żeby przyszedł dzisiaj? Stała, czekała, może już długo czekała, jeszcze na deszczu… Z drugiej strony, z tą forsą tak go odkryła, tak dobrze to odegrała, dorzuciła mu, to pewne, w ogóle zresztą jest czas, żeby się zastanowić, zwłaszcza że tak stawia sprawę, że ryzyka właściwie nie ma. Bo co mu zrobi? Dała pięćdziesiąt, trzeba pomyśleć. Przespać się u niej, zjeść byłoby całkiem dobrze.

– No to co, idziesz?

– Może – przeciągnął – może przyjdę, ale później.

Zobaczył, jak się szarpnęła, i wyczuł, że znów ma przewagę.

– Dobrze – odwróciła się. – Przyjdź później, jak chcesz. Coś dostaniesz.

– Tak – powiedział zadowolony – później chyba przyjdę.

Patrzył, jak oddala się spokojnym, równym krokiem. Trzeba się zastanowić. Coś bardzo jej zależy. Obejrzał pięćdziesiąt złotych i zawrócił w stronę „Dworcowej”.

*

– Otóż, proszę pana, nie należy ufać ludziom na ogół – zatoczył się lekko rzecznik prasowy przedsiębiorstwa

– Ja tam wspomniałem panu o takiej historii…

Paweł poczuł jego czujne spojrzenie i zastanowił się, czy tamten rzeczywiście był aż tak pijany.

Krążyli razem już z pół godziny w okolicy domu ekonomisty nowymi ulicami, nie pokrytymi jeszcze chodnikiem, ślizgając się po gliniastych wzgórkach i balansując między kałużami na porozrzucanych płytach. Deszcz padał coraz większy i Paweł poczuł naraz ochotę na szybki odwrót do domu, gdzie była wprawdzie Wanda, ale po pół godzinie wszystko wróciłoby do normy, byłoby coś ciepłego do picia i w ogóle wszystko byłoby znajome, od dawna ułożone i oczywiste. Minęło sporo czasu, odkąd wyszli. Powinien już tam wrócić, wejść po schodach, zadzwonić, ona otworzyłaby mu drzwi, może już w rozchylonym szlafroku.