Выбрать главу

Samochody z zasiekami skutecznie pozamykały ulice, broniąc dojścia do gmachu Parlamentu, od czasu do czasu jedynie tłum napierał, dochodziło do rzucania petard i gazów, po czym tamci się cofali. Zastanawiałem się, czy ON był między nimi, a także nad tym, czy w jakiś sposób brał ON udział, jak to wynikało z meldunków, w kierowaniu dewastowaniem fabryk, przebywając jednocześnie w innym miejscu. Nad okrzykami górował głos z megafonu oświadczający: „Będziesz miłował bliźniegoswegojak siebie samego”, „Miłujcie nieprzyjacioły wasze”, „A kto by cię uderzył w jeden policzek, nadstaw mu drugi.” Udałem się w celu zorientowania się w sytuacji do oficera kierującego tutaj naszymi siłami, zamierzałem zakomunikować mu o tym telefonie i o przesłuchaniu kobiety, jak również chciałem zostać utwierdzony, że jestem w zgodzie z regulaminem, w celowości prowadzenia dalszych poszukiwań. Wskazano mi, że znajduje się we wnętrzu zradiofonizowanego samochodu. Otworzyłem drzwi mimo jego zarządzenia, aby mu nie przerywano, wszedłem do środka. Major nie zwrócił na mnie uwagi, pogrążony w czytaniu pokreślonej grubej czarnej książki, w której rozpoznałem Biblię. Krawat miał rozpięty i sprawiał wrażenie zmęczonego do ostatecznych granic. Monotonnym, schrypniętym głosem czytał nadal do mikrofonu: „Módlcie się za spotwarzających i prześladujących was”, „Błogosławieni pokój czyniący, albowiem synami Bożymi będą nazwani.” Dopiero po jakimś czasie zobaczył mnie i ze zniecierpliwieniem machnął ręką, polecając mi się usunąć. Przerwał na chwilę czytanie, pociągnął spory łyk z butelki, która stała obok, i zaczął czytać dalej, znowu nie zwracając na mnie uwagi ani nie chcąc przyjąćżadnego meldunku. Ponieważ nie posiadałem wystarczająco ważnych informacji, wycofałem się i napiłem kawy w małej kuchence rozstawionej za samochodem. Byłem niewyspany, ponieważ w nocy uspokajałem żonę, dręczoną przez koszmar senny. Równocześnie przyglądałem się transmisji telewizyjnej z tego, co działo się na placu, przy czym na naszych ekranach w samochodzie odbiór był niedobry. Poinformowałem się, czy wśród demonstrujących widziano JEGO – kilku oficerów twierdziło, że tak, inni nie byli pewni.

Wróciliśmy do Komendy. Radio podawało przebieg debaty w Parlamencie. Minister spraw wewnętrznych oświadczył, że czyni wszystko, co możliwe, aby zaprowadzić porządek i aresztować przywódcę. Jednak sytuacja na razie mu się wymyka, co wywołało burzę protestów, a u nas reakcję zdziwienia. Ktoś domagał się zastosowania energicznych posunięć, wprowadzenia ludzi mocnej ręki.

Jechaliśmy przez dzielnicę opuszczonych baraków i starych garaży, przeznaczonych zresztą do wyburzenia. Tutaj rzadko wieczorem spotyka się ludzi, ale może to była sprawa związana z przeczuciami, poleciłem kierowcy, żeby jechał właśnie tędy, chociaż nie była to najkrótsza droga. Jechaliśmy do momentu, kiedy usłyszałem krzyk. Poleciłem się zatrzymać. Krzyk trudny do określenia dał się słyszeć ponownie, dobiegał zza wysokiego drewnianego płotu, gdzie w głębi placu porośniętego zielskiem rysowało się zabudowanie. Udaliśmy się w tamtą stronę. Po odnalezieniu wyłamanych desek w płocie podsunęliśmy się do baraku. W pierwszym momencie wydawało się, że mamy tu do czynienia z porachunkami odchyleńców, które nie należały w tej dzielnicy do rzadkości. Słowa, które usłyszeliśmy zza drzwi, potwierdzały przypuszczenie, że będziemy świadkami sceny zazdrości. Weszliśmy do środka z bronią gotową do interwencji. Najpierw sierżant kopnął w drzwi, które, co pamiętam, nie były zamknięte na klucz. Nie było prawie nic widać. Przez stalową rurę sączyła się z nie dokręconego kranu woda. Cała reszta wyposażenia wnętrza baraku, jak: przykryte kocem legowisko, maszynka elektryczna, zapasy spożywcze, dotarła do nas potem, ponieważ w słupie światła, które dawała latarka sierżanta, przedstawił się naszym oczom obraz nieczęsty nawet dla wieloletniego i rutynowanego pracownika policji (dziewiętnaście lat służby). Poznałem GO od razu – był przymocowany do krzyżujących się na ścianie belek, podtrzymujących dach, za pomocą żelaznego łańcucha. Twarz zabrudzoną miał krwią wydobywającą się z pokaleczonego przez kolczasty drut czoła, co tworzyło imitację prawdziwych wydarzeń znanych z religii.

Wyglądało na to, że jedyną osobą żyjącą w baraku jest ON, ale latarka sierżanta natrafiła na drugiego. Oparty o ścianę, trzymał w ręku żelazny łańcuch i nie reagował na nasze wejście. Sierżant, nie mogąc się opanować, co w tej sytuacji wydaje się zrozumiałe, pomimo że sprzeczne z zasadami, trzasnął go pięścią w twarz. Upadł sztywno z otwartymi oczami, nie otwierając nawet ust, których rozcięcie sierżant spowodował. Musiałem go powstrzymać, bo zamierzał kopać tego człowieka, sprawiając także przez chwilę wrażenie zamroczonego. Zdjął hełm z głowy, powtarzając „sukinsynie”. Po sprawdzeniu, że mężczyzna nie ma broni, kierowca z drugim policjantem zajęli się odplątywaniem JEGO. Najgorzej szło z drutem na czole. Był przytomny, zgodnie z regulaminem zadałem MU przepisowe pytania, chociaż obecny byłem przy przesłuchiwaniu GO przez szefa policji. Nie uzyskałem odpowiedzi. Natomiast ten drugi, przy którym także nie znaleziono żadnych dokumentów, nawet prawa jazdy, zaczął mówić.

Sierżant włączył magnetofon. NIM zajmował się kierowca, który przeszedł przeszkolenie sanitarne. Czekaliśmy, żeby odzyskał trochę siły i żeby można GO ruszyć, bo na razie stracił przytomność.

Odtworzone z taśmy magnetofonowej fragmenty zeznania zatrzymanego w baraku mężczyzny, brak stałego miejsca zamieszkania, imię, nazwisko nieznane, wiek 20-21 lat.

Nic nie powie. Też chciałem z NIM gadać. Dowiedzieć się coś. Nie chciałem GO zabić teraz. Chciałem wcześniej. Jak tylko pokazał się w mieście. Widziałem ten wjazd. Ten cały cyrk. Miałem GO na muszce. Nie strzeliłem. Chciałem coś sprawdzić. Dowiedzieć się. Tak jak wy, tyle że dla siebie. Tak jest. Wiecie co? Chciałem, żeby to był ON. Głupie, nie? To ja strzelałem. No i jak. I wtedy trzy dni temu, i zabiłem waszego gliniarza i jednego z tych szczeniaków. Tak, jak otoczyliście ten blok, w którym się zamknął. Ci JEGO agitatorzy przytaskali druty kolczaste, zabarykadowali drzwi okna. Wtedyście przyjechali. Namawialiście przez dzień i noc do wyjścia. Jak rany, dzień i noc. Mieliście cierpliwość cholerną. Ja też. Dostałem się do środka przed wami. Później też miałem cierpliwość. Przez cały czas naszego spaceru, który się tu skończył. Myślę, że nie wierzyłem ani przez chwilę, że jest NIM. Widziałem z bliska ten niby cud. Na samym początku, zaraz jak dostałem się za nimi do tego domu. Przeszliśmy przez garaż. Inne drzwi były zabite. ON w tym garażu usiadł. Stałem ściśnięty w tłumie. Śmierdziałem razem z nimi. Obrzydzenie brało patrzeć na nich wszystkich. Palili konopie, rzygali na siebie. Część rozlazła się po bloku i porozkładała na ziemi. Czekali nie wiadomo na co, a ja z nimi. Wgapiałem się w NIEGO. Chwilę to wyglądało, jakby na mnie patrzył. W tym tłoku i smrodzie poczułem się obrzydliwie. Już się bałem, że dostanę ataku. Trzasnąłem się pary razy w pysk. To czasem pomagało. Teraz też. Zobaczyłem ją. No tę swoją sukę. Patrzyła MU w twarz. Wyglądała wstrętnie. Przytuliła głowę do JEGO dłoni. Łasiła się. Oni pili i czekali. Patrzyli i czekali. Mieli tego czasu. ON coś zaczął mruczeć i kołysać się. To mogła być modlitwa. Wyglądało, że się nie skończy. Taki trans, nie? Ale ona podniosła łeb, leżała na ziemi i podniosła łeb, i wychrypiała coś. Wrzasnęła to samo głośniej: „Wina nie mają”, i się zrobiło cicho. Wszyscy się patrzyli. Żyły jej wystąpiły na twarz. Nadęła się. Wyglądało, że zacznie rodzić. Skoczyła do czerwonej beczki przeciwpożarowej z wodą. Na tej beczce był napis „Feuer”. Deptała po leżących. Wsadziła łeb do beczki i wrzasnęła „wino!” Chłeptała jak spragniony kundel. Lało się jej po pysku. Wtedy się zaczęło na dobre. Wszyscy zaczęli wrzeszczeć, przepychać się. Ci, co się dobili, też wrzeszczeli „wino!”. Nie mogłem się tam dostać. Ci dookoła już się czuli święci. Skurwysyny. Wrzask był taki, prawdę mówiąc, nie wiem, czy sam się z nimi nie darłem. Tłoczyli mnie w kąt, odpychałem się od ściany, zdzierałem skórę z rąk. Nie mogłem się przedostać. Nie widziałem nic, bo przypchnęli mnie twarzą do betonu. Jak się odwróciłem, nie mogłem GO zobaczyć. Było luźniej, bo część polazła za nim. Przeszedłem przez leżących na ziemi. Wlokłem się korytarzem, przepychałem się, przechodziłem przez tych, co leżeli. Nie było GO. Na jednym piętrze, zanim się cofnąłem, ona przycisnęła się do mnie mocno i czułem, jak wbija się we mnie ten brzuch. Przyciskała mnie, wyglądało, że brzuch się powiększa. Myślałem, że się wyrzygam. Zaczęła głaskać mnie potwarzy, mówiła pieszczotliwie. Naraz odsunęła się. „Po coś to przyniósł?” Poczuła broń pod płaszczem. Sprytnie mnie w macierzyńskim uścisku zrewidowała. Można się śmiać z mojej szmatławej czułości. Mamrotała, że GO nie dostanę. Wczepiła się we mnie, biła pięściami wrzeszcząc, że TEN przyszedł, żeby ją ocalić. Rzuciłem ją pod ścianę, zaczęła prawie wyć „morderca!” Usłyszałem ruch na korytarzu i prysnąłem. Ona drapała paznokciami ścianę. Zwijała się w ataku. No, dzięki niej znałem to dobrze. To była jedyna rzecz, jaką mi podarowała.