Выбрать главу

Dostaliśmy stolik, podciągnęliśmy nogawki i zrobiliśmy zamówienie. Prawidłowości zaczęły się na mnie szykować. Gałła się rozruszał. Opowiedział o blondynie, która kiedyś stała na wystawie i wpadła mu w oko. Miała włosy i mały nos ze złota – jak żywa. Za to żona Gałły była porośnięta na twarzy i nogach, a w mieście mówiono, że ożenił się z nią dla kariery, ponieważ był wprawdzie przeciw Niemcom w lesie, zresztą bardzo postępowym, ale w czasie przeprawy przez bagno cały oddział utonął, tylko on jeden trafił na kamień, ale nie miał na to świadków. Toteż rozpił się i zaczął czytać. Stracił wpływy i patrząc w niebo mówił, że tam nikogo nie ma.

Współczuciu się jednak nie oddawałem, bo drzwi co chwila otwierano i wiało morzem. Ludzie wyrzucali zaopatrzeniowców na ulicę, oni wracali się napić, a ja siedząc uważnie, aby się nie oblać, miałem coraz więcej argumentów, że świat jest dobry. Nikt nie podkupił mi garnituru, a Baśka urodziła się bez szyi. Głowa wydobywała się jej prosto z ramion i nie miała w związku z tym wzięcia u nikogo poza mną. Po pewnym czasie udaliśmy się na wybrzeże, aby oglądać próbę przygotowań do uroczystości. Nad wodą wznosił się okręt wielkości pięciu domków Tylutkiego obstawiony dźwigami produkcji szwedzkiej. Na nadbrzeżu stali rzędami wykonawcy z transparentami wyrażającymi zadowolenie i patrzyli, jak holownik kruszy lód. Stałem obok, ciągle jeszcze szczęśliwy, aż zaczęło oblewać mnie gorąco. Oto stoję obok Gałły, który zaczął znowu swoje o manekinie, i widzę dokładnie, jak dzieciak tapla się w wodzie między krami. Smarkacz szedł skrótem przez lód, lecz nie wziął pod uwagę uroczystości ani pracy holownika. Tak myślałem, nie wiadomo czemu lecąc do niego. Gałła krzyczał coś za mną, lecz nie posiadałem czasu, aby go wysłuchać, co mnie samego dziwiło. Pod nogami bulgotało, wiatr od morza dął mi w oblicze. Dzieciak niedaleko przyczepiony do kry; silny, ale zawzięty, nie puszczał. Jego lód kołysał się odczepiony od reszty. Skoczyłem. Dzieciak podjechał z lodem do góry, ja natomiast przeciwnie. Do pasa pogrążyłem się w wodzie, która mi naszła do butów. Uczepiony lodu naraz słyszę jakiś trzask i mam pewność, że to to. Garnitur pęka pod pachami, nad kolanem i w szwach. Baśka bez szyi stanęła mi przed oczami. Poczułem straszny żal, skoro w tym stanie nie mogłem iść do kolejarza Tylutkiego i jego syna, kutrowego rybaka. Wzięła mnie więc straszna złość. Szarpnąłem się i wylazłem na lód. Teraz dzieciak poszedł pod wodę, ale sterczała jego łapa grubości witki. Złapałem za nią i zacząłem się cofać rakiem. Po twarzy ciekły mi łzy, bo spodnie trą o zlodowacenie. Z odmętów wydobyłem niewielką topielicę i oddałem z nią pomyślny skok na trwały płat lodu. Muszę przyznać, że potem Gałła, kiedy nie mogłem znieść myśli o tym, co zrobiłem, pomagał mi, uświadamiając, że postępek jest postępkiem, wszystko, co zrobiłem, było mechaniczne, a że skutki zwróciły się przeciw mnie, to dowód, że światem rządzi przypadek i brak sensu. Ale ja długo odczuwałem bunt, że na mnie właśnie się ten przypadek wypróbował.

Na brzegu pracownicy z pochodu wymachiwali rękami, a Gałła z poczuciem sukcesu, że wyszło na jego, patrzył tylko na garnitur i nawet nic nie mówił. Z podanej mi flaszki pociągnąłem łyka, poczęstowano mnie także puszką z sardynkami, które były zalutowane. Uratowaną położono na transparencie, zaś Gałła dalej kiwał głową. Jednak uratowana roztopiła fragment hasła ukazując napis „magazyn” i w ten sposób rozpoznaliśmy zaginioną tablicę. Wybuchła awantura. Wreszcie upewniono nas, że ją po święcie oddadzą. Można było więc już pójść bez przeszkód. Ktoś wysunął myśl, żeby iść do Polkowskiego, który z powodu kalectwa nie miał ręki i nogi, był nazywany Wiatrakiem i ludzie ufali mu całkowicie. Do tego prowadził pralnię, którą ostatnio sprowadzono z zagranicy, miał opinię solidnego i w czasie wojny pracował w niemieckim pralnictwie. Zakład był zamknięty, ale Wiatrak był zaprzyjaźniony z Gałła i wpuścił nas od tyłu. Gdy mnie zobaczył, pokiwał głową i obiecał, że wszystko będzie jak nowe. Doradzał, żebym zgłosił się jutro, ale wolałem nie spuszczać garnituru z oka. Gałła poparł mnie zaskakująco, oznajmiając, że uda się po flaszkę, a ja przeczekam u Wiatraka. Opuściłem garnitur, zawinąłem się w służbowy koc i zasiadłem na piecyku. Godziny mijały. Wiatrak włączył maszynę. Bulgotało i trzaskało. Wiatrak wyjaśnił, że to garnitur, chwaląc natomiast koc, w którym, jak twierdził, uciekł z niemieckiego obozu. Normalnie wkurwił się na kapo, zapakował rzeczy w koc i wyszedł. Gałła kręcił głową nieufnie, a mnie nieco zmorzyło. Kiedy się obudziłem, moi przyjaciele dyskutowali, z jakiego źródła pochodzą tłuste plamy na marynarce i czy można było ładniej przycerować przetarcia na kolanach. Wypiliśmy jeszcze trochę, zaś o siódmej rano przyłączył się do nas Mroczek z milicji z wiadomością, że mam się zgłosić na posterunek po odznaczenie. Miałem dwóch świadków i nie chciałem wyjść z pralni. Wiatrak poparł moje stanowisko, aby nigdzie nie wychodzić i przeczekać, natomiast Gałła na złość Wiatrakowi albo przeciw mnie popierał Mroczka, sugerując, że nic złego z tego nie powinno wyniknąć. Dadzą mi odznaczenie i wypuszczą. Ostatecznie włożyłem garnitur, który wyglądał tak, że nawet nieżyczliwy Gałła odwracał ode mnie oczy. Wiatrak podsunął chytry plan, który polegać miał na zamianie medalu na odszkodowanie. Gałła całą drogę gadał niby to z sympatii dla mnie, że martwić się jest najłatwiej i że lepiej, by mnie żałowano, zamiast by mnie osądzono za błędy, aczkolwiek mógłbym się poprawić i być w służbie wszystkim. Odpowiedziałem, że do tego nie tylko dziewczynka musiałaby się znaleźć pod lodem. Na szczęście słowa te zagłuszyła orkiestra, powtarzając próbę uczczenia uroczystości. Wszedłem do środka, a Gałła i Wiatrak czekali na dworze, gdyby coś mi się jednak miało przytrafić.

Za stołem siedzieli przedstawiciele sprawiedliwości: dwaj w mundurach i jeden w garniturze podobnym do mojego sprzed wypadku. Przygnębiło mnie to do końca. – Gratulujemy wam odwagi – pocieszał mnie najstarszy stopniem. Lecz mnie było wszystko jedno. Bez garnituru nie mogłem iść do Barbary. Tymczasem mężczyzna w cywilu opowiadał szeroko, że u wybrzeży amerykańskich rozbił się tankowiec. Wytruł ryby, zniszczył życie na dnie morza i oto jest tragedia na skalę ludzkości. Z tą chwilą stało się dla mnie jasne, że chcą mi wsadzić medal i sprawę zakończyć. Poczułem jednak ufność i powiedziałem, że może dla nich ryby oraz dno morza są ważne, ale to nie moja sprawa i chciałbym prosić o 1870 złotych. Najstarszy stopniem odpowiedział, że tego zrobić nie mogą, byłaby to anarchia, Teksas i szeroko rozreklamowany liberalizm, a poza tym na pewno byłem pijany. W każdym razie mogłem przynajmniej zrzucić marynarkę, jak leciałem do wody, i zdobyć się na więcej wyrobienia.

Z rozpaczą udałem się pod magazyn. Gałła zrobił nowy zakup. Nagle poczułem uderzenie krwi do głowy: pod magazynem siedziały sobie uratowana z matką. Poprosiłem, żeby trzymano je na odległość, bo za nic nie ponoszę odpowiedzialności. Matka przyniosła wyciętego z papieru koguta i wyraźnie zamierzała wprosić się na picie. Gałła odprawił ją, bo to nie miało być picie dla przyjemności, ale w celu uzyskania jasności umysłu. Po godzinie powzięliśmy decyzję udania się do domu Tylutkiego w moim obecnym stanie.

Podeszliśmy od strony wymarzonej przeze mnie werandy. Ustawiłem się pod oknami. Wiatrak i Gałła machali zza rogu. Poczułem się tak słabo, że uderzałem kolanem o kolano, ale wszedłem.

Rodzina Tylutkich siedziała dookoła stołu. Popatrzyła na garnitur, tłuste plamy, cery Wiatraka i odwróciła wzrok. Tylko Barbara chciała uśmiechnąć się do mnie, ale posmutniała. Tylutki nie powiedział w ogóle nic. Siedzieli i pili jak gdyby nic – mleko. A synowa raz po raz dopełniała z wiadra. Obaj mężczyźni popijali małymi łykami i zagryzali herbatnikami. Czas upływał, aż Barbara podsunęła mi krzesło ze współczucia. Popijali dalej, a synowa stanęła z wiadrem nade mną patrząc coraz to na jednego, coraz to na drugiego, czy lać mi do szklanki, czy nie lać. Potem im dolała, a mnie nie. Syn Tylutkiego zaczął mówić ogólnie o ludziach, którzy nic nie potrafią, a pchają się na oczy, którzy swego nie robią, a udają, że robią cudze, i którzy jeszcze żerują na byle czym, na krótką metę, nie patrząc w jutro, w przyszłość rodziny, a zwłaszcza dzieci. – Gdyby tata był nie taki, to czy ja bym wchodził kutrem do Szwedów? – Tylutki pociągnął ze szklanki i patrząc na mnie, jakbym był powietrzem, powiedział, że mi Barbary nie odda. Tego nie przeczuwałem. Więc spytałem dlaczego. – Ponieważ ludzie przestali ciebie szanować – wyjaśnił syn Tylutkiego. – Już o tobie było w radiu.