Brutha wzruszył ramionami i wrócił do swoich melonów.
A Wielki Bóg Om znowu przemówił do Bruthy, którego wybrał:
— Psst!
Brutha zawahał się. Ktoś wyraźnie mówił coś do niego z pustki. Może to demon? Przewodnik nowicjuszy, brat Nhumrod, bardzo dokładnie omawiał temat demonów. Demonów i nieczystych myśli, gdyż jedno prowadziło do drugiego. Brutha był niepokojąco świadomy, że prawdopodobnie już dawno należy mu się demon.
Najlepszym wyjściem była stanowczość i recytacja Dziesięciu Fundamentalnych Aforyzmów.
I raz jeszcze Wielki Bóg Om przemówił do Bruthy, którego wybrał:
— Głuchy jesteś, chłopcze?
Motyka stuknęła o wyschniętą ziemię. Brutha odwrócił się gwałtownie. Widział pszczoły, orła, a na drugim końcu ogrodu starego brata Lu-Tze, sennie przerzucającego widłami stos nawozu. Młynki modlitewne wirowały pocieszająco wzdłuż murów.
Wykonał ręką znak, którym prorok Ishkible odpędził złe moce.
— Ustąp mi z drogi, demonie — wymamrotał.
— Przecież stoję za tobą.
Brutha odwrócił się jeszcze raz, bardzo powoli. Ogród nadal był pusty.
Brutha rzucił się do ucieczki.
Wiele opowieści zaczyna się na długo przed swym początkiem, a historia Bruthy sięga tysiące lat przed jego narodziny.
Na świecie istnieją miliardy bóstw. Roją się gęsto jak ławica śledzi. Większość jest zbyt mała, by je zauważyć, i nigdy nikt ich nie czci, w każdym razie nikt większy od bakterii, które się nie modlą i nie mają wielkich wymagań w zakresie cudów.
To są właśnie pomniejsze bóstwa — duchy miejsc, gdzie krzyżują się ścieżki mrówek, bogowie mikrolimatów pomiędzy korzeniami traw. I większość z nich taka już pozostaje.
Ponieważ brakuje im wiary.
Garstka jednak trafia w wyższe regiony. Powodem może być cokolwiek. Pasterz szukający zbłąkanej owcy znajduje ją w krzakach i poświęca minutę czy dwie, żeby wznieść niewielki kamienny ołtarzyk w ogólnej podzięce wszelkim duchom, jakie mogą przebywać w okolicy. Albo jakieś niezwykle ukształtowane drzewo zostanie skojarzone z lekiem na chorobę. Albo ktoś wyryje spiralę na samotnym głazie. Albowiem bogowie potrzebują wiary, a ludzie pragną bogów.
Często na tym się kończy. Ale czasami wydarzenia rozwijają się dalej. Dodawane są następne kamienie, układane kolejne głazy; w miejscu, gdzie kiedyś rosło drzewo, staje świątynia. Bóg wtedy nabiera mocy, wiara wyznawców niesie go w górę jak tysiąc ton paliwa rakietowego. Nieliczni sięgają aż do nieba.
A czasem nawet dalej.
Brat Nhumrod w odosobnieniu swej surowej celi walczył z nieczystymi myślami, kiedy usłyszał rozgorączkowany głos z sypialni nowicjuszy. Młody Brutha leżał plackiem przed posągiem Oma w Jego manifestacji jako gromu, dygotał cały i mamrotał fragmenty modlitw. W tym chłopcu jest coś, co przyprawia o dreszcze, pomyślał Nhumrod. To sposób, w jaki patrzy, kiedy się do niego mówi. Całkiem jakby słuchał.
Podszedł bliżej i szturchnął nowicjusza końcem laski. — Wstawaj, chłopcze! Co właściwie robisz w sypialni w środku dnia, co?
Brutha zdołał jakoś odwrócić się, wciąż leżąc plackiem na podłodze, i chwycił kapłana za kostki.
— Głos! Głos! Mówił do mnie! — zajęczał. Nhumrod odetchnął. No tak… Znalazł się na znajomym terenie. Na głosach znał się doskonale. Słyszał je przez cały czas.
— Wstań, chłopcze — powiedział nieco łagodniejszym tonem.
Brutha podniósł się z podłogi.
Był — na co Nhumrod już wcześniej narzekał — trochę za duży do nowicjatu. Miał jakieś dziesięć lat za dużo. Dajcie mi chłopaka w wieku do siedmiu lat, mawiał zawsze brat Nhumrod.
Ale Brutha pewnie umrze jako nowicjusz. Kiedy ustalali zasady, nie przewidzieli kogoś takiego jak Brutha.
Szeroka, szczera, rumiana twarz skierowała się ku przewodnikowi.
— Usiądź na swoim łóżku, Brutho — polecił Nhumrod.
Brutha natychmiast wykonał polecenie. Nie znał znaczenia słowa „nieposłuszeństwo”. Było to jedno z bardzo wielu słów, których znaczenia nie znał.
Nhumrod usiadł obok niego.
— Słuchaj mnie uważnie, Brutho — rzekł. — Wiesz, co spotyka ludzi, którzy głoszą kłamstwa, prawda?
Brutha zaczerwienił się i kiwnął głową.
— Doskonale. A teraz opowiedz mi o tych głosach. Brutha zmiął w palcach brzeg szaty.
— To był raczej jeden głos, mistrzu — wyznał.
— …raczej jeden głos — powtórzył Nhumrod. — A co ten głos mówił? Hm?
Brutha zawahał się. Właściwie, kiedy się zastanowić, to głos w ogóle niewiele powiedział. Po prostu mówił. Ale rozmowa z bratem Nhumrodem nigdy nie była łatwa. Miał on irytujący zwyczaj zerkania z ukosa na usta mówiącego i powtarzania ostatnich słów praktycznie w chwili, kiedy zostały wypowiedziane. I przez cały czas dotykał różnych rzeczy: ścian, mebli, ludzi… Jakby się bał, że cały wszechświat zniknie, jeśli nie będzie na niego uważał. A jego nerwowe tiki były tak liczne, że musiały ustawiać się w kolejce. Brat Nhumrod był całkiem normalny jak na kogoś, kto przeżył pięćdziesiąt lat w Cytadeli.
— No więc… — zaczął Brutha.
Brat Nhumrod uniósł szczupłą dłoń. Brutha widział błękitne żyłki pod jego skórą.
— Z pewnością wiesz, że istnieją dwa rodzaje głosów, które można usłyszeć duchowo. — Brew przewodnika nowicjuszy zadrgała gwałtownie.
— Tak — zapewnił pokornie Brutha. — Brat Murduck nam mówił.
— …nam mówił. Tak. Gdy czasem w swej nieskończonej mądrości uzna to za stosowne, Bóg sam przemawia do wybrańca, który zostaje potem wielkim prorokiem. Jestem pewien, że nie uważasz się za takiego. Hm?
— Nie, mistrzu.
— …mistrzu. Ale są też inne. — W głosie brata Nhumroda pojawiło się lekkie drżenie. — Mamiące, kuszące, przekonujące. Tak? Głosy, które tylko czekają, by nas zaskoczyć. Zgadza się?
Brutha odetchnął cicho. Wiedział już, na czym stoi.
Wszyscy nowicjusze znali tego rodzaju głosy. Tyle że zwykle mówiły one o rzeczach prostych, takich jak przyjemności nocnych manipulacji albo ogólna potrzeba dziewcząt. Co dowodziło tylko, że wśród głosów są to prawdziwi nowicjusze. Brat Nhumrod słyszał głosy, które wobec tamtych były niczym pełne oratorium. Niektórzy co bardziej zuchwali nowicjusze często próbowali nakłonić brata Nhumroda do wykładu o głosach. Jego wykłady były naprawdę kształcące, twierdzili. Zwłaszcza wtedy, kiedy białe kropelki śliny pojawiały mu się w kącikach ust.
Brutha słuchał.
Brat Nhumrod był przewodnikiem nowicjuszy, ale nie wszystkich — tylko tej grupy, do której należał Brutha. Byli też inni. Może ktoś w Cytadeli wiedział, ilu ich jest. Istniał gdzieś ktoś taki, czyim zadaniem było wiedzieć wszystko.
Cytadela zajmowała całe centrum miasta Kom, leżącego pomiędzy pustyniami Klatchu a równinami i dżunglami Howondalandu. Rozciągała się na całe mile; jej świątynie, kościoły, szkoły, sypialnie, ogrody i wieże wyrastały z siebie nawzajem i dookoła siebie w sposób, który przywodził na myśl milion termitów próbujących równocześnie budować swoje kopce.
Kiedy wschodziło sionce, jego odbicie we wrotach głównej świątyni płonęło niczym ogień. Wrota były z brązu i miały sto stóp wysokości. Na nich, złotymi literami osadzonymi w ołowiu, wypisano Przykazania. Do tej pory było ich sto dwanaście, a następny prorok bez wątpienia dopisze kolejne.