Odbity blask słońca świecił na dziesiątki tysięcy wytrwałych w wierze, którzy trudzili się niżej na większą chwałę Wielkiego Boga Oma.
Najprawdopodobniej nikt naprawdę nie wiedział, ilu ich jest — niektóre zjawiska potrafią przejść w stan krytyczny. Oczywiście, był tylko jeden cenobiarcha, najwyższy iam. To pewne. I sześciu arcybiskupów. I trzydziestu niższych iamów. I setki biskupów, diakonów, subdiakonów i kapłanów. Od nowicjuszy roiło się jak od szczurów w magazynie ziarna. A jeszcze rzemieślnicy, hodowcy byków, oprawcy, święte dziewice…
Nieważne, jakie kto miał zdolności. Na pewno było dla niego miejsce w Cytadeli.
A jeśli zdolności te polegały na zadawaniu nieodpowiednich pytań albo przegrywaniu słusznych wojen, tym miejscem mogły się okazać paleniska oczyszczenia albo lochy sprawiedliwości Kwizycji.
Miejsce dla każdego. I każdy na swoim miejscu.
Żar słońca lał się na ogródek świątyni. Wielki Bóg Om starał się pozostawać w cieniu pnącza melona. Prawdopodobnie był tu bezpieczny — wewnątrz murów, z modlitewnymi wieżami dookoła… Ale ostrożności nigdy dosyć. Raz dopisało mu szczęście, ale oczekiwałby nazbyt wiele, gdyby liczył na nie po raz drugi.
Kiedy się jest bogiem, kłopot polega na tym, że nie ma się do kogo modlić.
Popełzł stanowczym krokiem w stronę starca przerzucającego nawóz. Wreszcie, strudzony, uznał, że znalazł się w zasięgu jego słuchu. Przemówił zatem: — Hej, ty!
Nie było odpowiedzi. Nie pojawiła się nawet najlżejsza sugestia, że cokolwiek zostało usłyszane.
Om stracił cierpliwość i zmienił Lu-Tze w nędznego robaka z najgłębszej otchłani piekła, po czym rozgniewał się jeszcze bardziej, bo starzec wciąż spokojnie machał łopatą.
— Demony nieskończoności napełnią twoje żywe kości siarką! — wrzasnął Om.
Nie nastąpiła żadna zmiana.
— Przygłuchy staruch — mruknął Wielki Bóg.
A może jednak był ktoś, kto wiedział o Cytadeli wszystko, co tylko możliwe. Zawsze istnieje ktoś taki, kto kolekcjonuje wiedzę, ale na tej samej zasadzie, jak sroka błyskotki, a chruściki — kawałki gałązek i kamyki. Zawsze też jest ktoś, kto robi wszystko to, co zrobić trzeba, a czym inni woleliby się raczej nie zajmować ani nawet przyznawać, że istnieje.
Trzecią cechą, jaką ludzie dostrzegali u Vorbisa, był jego wzrost. Vorbis miał ponad sześć stóp, ale był chudy jak patyk, niczym ktoś o zwykłych proporcjach, wymodelowany z gliny, a potem rozwałkowany.
Drugą cechą, jaką ludzie dostrzegali u Vorbisa, były oczy. Jego przodkowie pochodzili z pewnego plemienia żyjącego w głębi pustyni, u którego wyewoluowała dziwna skłonność do ciemnych oczu. Nie tylko o ciemnej tęczówce, ale o niemal czarnych całych gałkach. Trudno było ocenić, w którą stronę patrzy — zupełnie jakby miał pod powiekami słoneczne okulary.
Ale pierwszym, co dostrzegali, była czaszka.
Diakon Vorbis był łysy świadomie. Większość sług Kościoła, gdy tylko przyjęła święcenia, zapuszczała długie włosy i brody, w których można by zgubić kozę. Ale Vorbis golił całą głowę. Aż błyszczał. A ta łysina zdawała się zwiększać jego władzę. Nie strofował. Nigdy nie groził. Po prostu wzbudzał wrażenie, że jego przestrzeń osobista sięga na kilka sążni od ciała, i że każdy, kto się do niego zbliża, przeszkadza w czymś ważnym. Zwierzchnicy, starsi od niego o pięćdziesiąt lat, czuli się winni, przerywając rozmyślania o tym, o czym Vorbis akurat rozmyślał.
Z drugiej strony prawie niemożliwe było odkrycie, o czym właściwie myśli; nikt nigdy o to nie pytał. Najważniejszą tego przyczyną był fakt, że Vorbis pełnił funkcję przywódcy Kwizycji, a jej zadanie polegało na robieniu tego wszystkiego, co zrobić trzeba, a czym inni woleliby się raczej nie zajmować.
Nie należy pytać takich ludzi, o czym myślą; mogliby odwrócić się powoli i odpowiedzieć: „O tobie”.
Najwyższym stanowiskiem dostępnym w Kwizycji była funkcja diakona. Regułę tę ustanowiono setki lat temu, aby ta gałąź Kościoła nie wyrosła zanadto z butów[2]. Jednak z takim umysłem, twierdzili wszyscy, Vorbis z łatwością mógłby już zostać arcybiskupem, a nawet iamem.
Vorbis nie dbał o takie drobiazgi. Znał swoje przeznaczenie. Przecież sam Bóg mu je zdradził.
— Otóż to — zakończył brat Nhumrod, klepiąc Bruthę po ramieniu. — Jestem pewien, że teraz lepiej wszystko zrozumiesz. Brutha wyczuł, że powinien udzielić konkretnej odpowiedzi.
— Tak, mistrzu — zapewnił. — Jestem pewien, że tak.
— …że tak. Twoim świętym obowiązkiem jest opierać się głosom o każdym czasie — dodał brat Nhumrod, wciąż go klepiąc.
— Tak, mistrzu. Będę się opierał. Zwłaszcza jeśli mi powiedzą, żeby robić którąś z tych rzeczy, o których wspomniałeś.
— …wspomniałeś. Dobrze. Bardzo dobrze. A gdybyś znów je usłyszał, co wtedy zrobisz? Hm?
— Przyjdę i powiem ci o nich — odparł posłusznie Brutha.
— …o nich. Dobrze. Bardzo dobrze. To właśnie chciałem usłyszeć — rzeki Nhumrod. — Zawsze wam to powtarzam, chłopcy. Pamiętajcie, jestem tutaj, żeby rozwiązywać te drobne problemy, które mogą was nękać.
— Tak, mistrzu. Czy mam teraz wrócić do ogródka?
— …do ogródka. Tak myślę. Tak myślę. I żadnych więcej głosów, słyszysz? — Nhumrod pogroził palcem dłoni nie klepiącej ramienia Bruthy. Zmarszczył policzek.
— Tak, mistrzu.
— A co robileś w ogrodzie?
— Okopywałem melony, mistrzu.
— Melony? Ach tak, melony — powtórzył wolno Nhumrod. — Melony. Melony. No cóż, to wiele wyjaśnia, naturalnie. Powieka zatrzepotała mu szaleńczo.
Nie tylko Wielki Bóg przemawiał do Vorbisa w mrokach jego umysłu. Każdy rozmawiał z ekskwizytorem, wcześniej czy później. To tylko kwestia wytrzymałości.
Ostatnio Vorbis nieczęsto schodzi! na dół, żeby oglądać inkwizytorów przy pracy. Ekskwizytorzy nie mają takiej potrzeby. Przesyłają tylko instrukcje i odbierają raporty. Ale szczególne okoliczności wymagały jego szczególnej uwagi.
Trzeba przyznać, że w lochach Kwizycji niewiele było powodów do śmiechu — w każdym razie dla kogoś obdarzonego normalnym poczuciem humoru. Nie wisiały tu małe kartki z napisami w stylu: „Nie musisz był bezlitosnym sadystą, żeby tu pracować, ale to pomaga!”.
Pewne zjawiska sugerowały jednak człowiekowi myślącemu, że Stwórca wszechświata posiada mocno skrzywione poczucie tego, co zabawne; mogły także wzbudzić w Jego sercu gniew zdolny wstrząsnąć bramami niebios.
Kubki na przykład. Dwa razy dziennie inkwizytorzy przerywali pracę, by wypić kawę. Kubki, które przynieśli z domu, czekały ustawione wokół czajnika przy głównym palenisku, gdzie przypadkiem podgrzewały się także noże i obcęgi.
Kubki miały różne napisy, na przykład „Pamiątka ze świętej groty Ossory’ego” albo „Dla najlepszego tatusia na świecie”. W większości trochę wyszczerbione, żadne dwa nie były takie same.
I widokówki na ścianie. Tradycja nakazywała, by każdy inkwizytor przysyłał z urlopu prymitywnie kolorowany drzeworyt przedstawiający najbliższą okolicę, z odpowiednio zabawnym czy frywolnym liścikiem na odwrocie. Przypięto tam również wzruszający list od inkwizytora pierwszej klasy, Ishmale’a „Popa” Quooma, który dziękował kolegom za to, że zebrali aż siedemdziesiąt osiem oboli na jego prezent pożegnalny, i za piękny bukiet kwiatów dla pani Quoom; zapewniał też, że nigdy nie zapomni dni spędzonych w lochu numer 3 i że gdyby brakowało im ludzi, zawsze chętnie przyjdzie i pomoże.