Wszystko to oznaczało jedno: trudno znaleźć taki wybryk najbardziej nawet obłąkanego psychopaty, żeby nie mógł go z łatwością naśladować człowiek normalny, spokojny ojciec rodziny, który codziennie przychodzi do pracy i wykonuje swoje obowiązki.
Vorbis lubił to wiedzieć. Człowiek, który to odkrył, dowiedział się już wszystkiego, co trzeba wiedzieć o ludziach.
W tej chwili Vorbis siedział obok ławy, na której leżało coś, co formalnie rzecz biorąc, nadal było drżącym ciałem brata Sasho, jego byłego sekretarza.
Zerknął na dyżurnego inkwizytora, który skinął głową. Vorbis pochylił się nad zakutym w łańcuchy sekretarzem.
— Jak się nazywali? — powtórzył.
— …nie wiem…
— Wiem, że przekazywałeś im kopie mojej korespondencji, Sasho. To zdradliwi heretycy, którzy całą wieczność spędzą w piekle. Czy chcesz do nich dołączyć?
— …nie znam imion…
— Ufałem ci, Sasho. A ty mnie szpiegowałeś. Zdradziłeś Kościół.
— …żadnych imion…
— Prawda ukoi ból, Sasho. Powiedz.
— …prawda…
Vorbis westchnął. I wtedy zauważył, że palec Sasho zgina się i prostuje pod kajdanami. Wzywa go.
— Tak?
Pochylił się niżej nad ciałem.
Sasho otworzył jedyne pozostałe mu oko.
— …prawda…
— Tak?
— …Żółw Się Rusza…
Vorbis wyprostował się. Jego twarz nawet nie drgnęła. Rzadko zmieniał jej wyraz, chyba że tego chciał. Inkwizytor patrzył na niego ze zgrozą.
— Rozumiem — rzekł Vorbis. Wstał i skinął na dyżurnego. — Jak długo on tu jest?
— Dwa dni, panie.
— I możecie utrzymać go przy życiu przez…
— Może jeszcze dwa, panie.
— Tak uczyńcie. Tak uczyńcie — polecił Vorbis. — Wszak naszym obowiązkiem jest chronić życie tak długo, jak to tylko możliwe. Czyż nie?
Inkwizytor uśmiechnął się nerwowo, jak człowiek w obecności przełożonego, którego jedno słowo może go doprowadzić w kajdanach na ławę.
— Ehm… Tak, panie.
— Wszędzie herezja i kłamstwa — westchnął ciężko Vorbis. — A teraz będę musiał poszukać nowego sekretarza. To irytujące.
Po dwudziestu minutach Brutha trochę się uspokoił. Syrenie głosy zmysłowego zła chyba wreszcie ucichły. Wrócił do melonów. Czuł, że jest zdolny do zrozumienia melonów. Melony wydawały się bardziej zrozumiałe od większości innych rzeczy.
— Hej, ty!
Brutha wyprostował się.
— Nie słyszę cię, ohydny sukubie — powiedział.
— Owszem, słyszysz, mój chłopcze. A teraz chcę, żebyś…
— Wsadziłem palce do uszu!
— Do twarzy ci z tym. Naprawdę do twarzy. Wyglądasz jak waza. Do rzeczy…
— Śpiewam psalm! Śpiewam!
Brat Preptil, nauczyciel muzyki, opisał głos Bruthy jako przywodzący na myśl rozczarowanego sępa, który za późno dotarł do zdechłego osła. Nowicjusze obowiązkowo śpiewali w chórze, ale po licznych petycjach brata Preptila udzielono specjalnej dyspensy dla Bruthy. Widok krągłej, czerwonej twarzy chłopca, wykrzywionej z wysiłku w próbie zadowolenia słuchaczy, był dostatecznie ciężkim przeżyciem. Gorsze jednak było słuchanie jego głosu, z pewnością potężnego, wyrażającego słuszne przekonanie, falującego tam i z powrotem wokół właściwego tonu, ale jakoś nie trafiającego nigdy.
Przydzielono mu za to Dodatkowe Melony.
Na modlitewnej wieży stadko wron poderwało się pospiesznie.
Po pełnej zwrotce Miażdży On nieprawości swymi kopytami z gorącego żelaza Brutha wyjął palce z uszu i zaryzykował szybki nasłuch.
Jeśli nie liczyć odległych wronich protestów, panowała cisza.
Udało się… Trzeba pokładać ufność w Bogu, mówili wszyscy. A on pokładal — odkąd pamiętał.
Sięgnął po motykę i z ulgą stanął nad grządką.
Ostrze miało właśnie uderzyć o ziemię, kiedy Brutha zobaczył żółwia.
Żółw był mały, mniej więcej żółty i cały zakurzony. Skorupę miał mocno poszczerbioną. Miał też jedno paciorkowate oko — drugie padło ofiarą któregoś z tysiąca niebezpieczeństw, jakie zagrażają każdej powolnej istocie żyjącej o cal od ziemi.
Brutha rozejrzał się. Ogrody leżały wewnątrz kompleksu świątyń, otoczone przez wysokie mury.
— Jak się tu dostałeś, mały zwierzaczku? — zapytał. — Przyleciałeś?
Żółw przyjrzał mu się monooptycznie. Bruthę ogarnęła nostalgia. Na piaszczystych pagórkach wokół jego rodzinnego domu żyło mnóstwo żółwi.
— Dałbym ci trochę sałaty — zapewnił. — Ale żółwi nie wpuszcza się chyba do ogrodów. Czy nie jesteście szkodnikami?
Żółw wciąż mu się przyglądał. Właściwie nic nie potrafi się tak przyglądać jak żółw.
Brutha poczuł, że powinien coś powiedzieć.
— Są winogrona. To chyba nie grzech, jeśli dam ci jedno winogrono. Masz ochotę na winogrono, mały żółwiku? — zapytał.
— Masz ochotę zostać czymś obrzydliwym w najgłębszej otchłani chaosu? — zapytał żółw.
Wrony, które dotarły do zewnętrznych murów, poderwały się znowu, do wtóru psalmu Droga niewiernego jest niby cierniowe gniazdo.
Potem Brutha otworzył oczy i wyjął palce z uszu.
— Ciągle tu jestem — oznajmił żółw.
Brutha zawahał się. Z wolna pojawiła się myśl, że demony i su-kuby nie pojawiają się chyba w postaci małych żółwi. Nie miałoby to sensu. Nawet brat Nhumrod musiałby przyznać, że w dziedzinie rozpasanego erotyzmu można wymyślić wiele obiektów ciekawszych od jednookiego żółwia.
— Nie wiedziałem, że żółwie umieją mówić — powiedział.
— Nie umieją — odparł żółw. — Czytaj z moich warg. Brutha pochylił się.
— Nie masz warg — zauważył.
— Nie — zgodził się żółw. — No właśnie. Ani porządnych strun głosowych. Przekazuję słowa wprost do twojej głowy, jasne?
— Ojej!
— Rozumiesz chyba, prawda?
— Nie.
Żółw przewrócił jedynym okiem.
— Powinienem przewidzieć. Zresztą to bez znaczenia. Nie muszę tracić czasu na ogrodników. Idź i sprowadź tu kogoś najważniejszego. Ale już.
— Najważniejszego? — powtórzył Brutha. Zasłonił dłonią usta.
— Nie chodzi ci chyba o… o brata Nhumroda?
— Kim on jest?
— Przewodnikiem nowicjuszy.
— A niech mnie! — mruknął żółw. — Nie — mówił dalej, śpiewnie naśladując głos Bruthy. — Nie chodzi mi o przewodnika nowicjuszy. Chodzi mi o najwyższego kapłana, czy jak tam każe się nazywać. Przypuszczam, że jest ktoś taki?
Oszołomiony Brutha kiwnął głową.
— Najwyższy kapłan, tak? — powtórzył żółw. — Najwyższy kapłan. Najwyższy kapłan!
Brutha przytaknął jeszcze raz. Wiedział, że jest ktoś taki. Tyle że — co prawda — potrafił objąć myślą strukturę hierarchii pomiędzy własną osobą a bratem Nhumrodem, jednak nie był w stanie poważnie rozważać jakichkolwiek ogniw pomiędzy nowicjuszem Brutha a cenobiarchą. Teoretycznie wiedział, że istnieje potężny kanoniczny system z najwyższym kapłanem u szczytu i Brutha twardo umieszczonym na dole. Traktował go jednak podobnie jak ameba mogłaby traktować łańcuch ewolucji, prowadzący od niej do — na przykład — dyplomowanego księgowego. Wzdłuż całej drogi do szczytu aż gęsto było od brakujących ogniw.