— Nie mogę tak iść i prosić… — Brutha zająknął się. Sama myśl o rozmowie z cenobiarchą odbierała mu zdolność mówienia. — Nie mogę nikogo prosić, żeby prosił cenobiarchę, żeby tu przyszedł i wysłuchał żółwia!
— Zamień się w bagienną pijawkę i schnij w karzącym ogniu! — wrzasnął żółw.
— Nie ma powodu do przekleństw — zwrócił mu uwagę Brutha. Żółw z wściekłości podskoczył kilka razy.
— To nie było przekleństwo! To był rozkaz! Jestem Wielkim Bogiem Omem!
Brutha zamrugał.
— Nie, nie jesteś — stwierdził po chwili. — Widziałem Wielkiego Boga Oma. — Machnął ręką, nabożnie wykonując znak świętych rogów. — Nie pojawia się w postaci żółwia. Przybywa jako orzeł, lew albo potężny byk. Przy wielkiej świątyni stoi posąg wysoki na siedem łokci. Jest z brązu i w ogóle. Tratuje niewiernych. Nie możesz tratować niewiernych, kiedy jesteś żółwiem. Znaczy, możesz najwyżej spoglądać na nich znacząco. Ten posąg ma rogi ze szczerego złota. Tam, gdzie mieszkałem, też stał posąg, wysoki na jeden łokieć, i to też był byk. Dlatego wiem, że nie jesteś Wielkim Bogiem… — znów uczynił znak świętych rogów — …Omem.
Żółw trochę się uspokoił.
— A ile mówiących żółwi w życiu widziałeś? — zapytał z ironią.
— Nie wiem — odparł Brutha.
— Jak to nie wiesz?
— Bo przecież one wszystkie mogły mówić — wyjaśnił z powagą Brutha, demonstrując tę osobistą logikę, dzięki której przydzielono mu dodatkowe zajęcia przy melonach. — Po prostu mogły się akurat nie odzywać, kiedy byłem w pobliżu.
— Jestem Wielkim Bogiem Omem — rzekł żółw groźnym i z konieczności niskim głosem. — A ty już niedługo będziesz bardzo nieszczęśliwym kapłanem. Idź i sprowadź go.
— Nowicjuszem.
— Co?
— Nowicjuszem, nie kapłanem. Nie dopuszczą mnie…
— Przyprowadź go!
— Nie wydaje mi się, żeby cenobiarcha kiedykolwiek zaglądał do naszego ogródka warzywnego. Nie sądzę, żeby w ogóle wiedział, jak wygląda melon.
— To mi nie przeszkadza — zapewnił żółw. — Idź po niego, bo inaczej zadrży ziemia, księżyc stanie się jako krew, gorączka i wrzody dotkną ludzkość oraz najrozmaitsze nieszczęścia na nią spadną. Nie żartuję — dodał jeszcze.
— Zobaczę, co da się zrobić — zapewnił Brutha, wycofując się powoli.
— A biorąc pod uwagę okoliczności, i tak zachowuję cierpliwość! — krzyknął jeszcze żółw. — I wcale źle nie śpiewasz — dodał po chwili namysłu. — Słyszałem gorsze głosy!
Zakurzony habit Bruthy znikał już za furtą.
— Przypomina mi to czasy, kiedy rozszalała się zaraza w Pseudopolis — mruknął do siebie żółw, kiedy kroki chłopca ucichły. — Jakiż to był płacz i zgrzytanie zębów… — Westchnął ciężko. — Piękne czasy… Piękne czasy.
Wielu czuje w sobie powołanie do kapłaństwa, ale tak naprawdę oznacza to, że słyszą wewnętrzny głos, mówiący: „To spokojna praca pod dachem, nie wymaga wysiłku; czy może wolałbyś zostać oraczem jak twój ojciec?”.
Natomiast Brutha nie był zwykłym wierzącym. On Wierzył. Coś takiego jest nieco krępujące, jeśli przytrafi się w bogobojnej rodzinie, ale Brutha miał tylko babcię, a ona także Wierzyła. Wierzyła tak, jak żelazo wierzy w metal. Była kobietą, jakiej każdy kapłan obawia się w swojej kongregacji, która zna wszystkie psalmy i wszystkie modlitwy. W Kościele Omniańskim kobiety w świątyni były ledwie tolerowane; musiały zachowywać ciszę i okrywać się całkowicie w swojej części nawy za amboną, na wypadek gdyby widok połowy ludzkiej rasy sprawił, że męska część kongregacji usłyszy głosy nie całkiem niepodobne do tych, które prześladowały brata Nhumroda o każdej godzinie dnia i nocy. Kłopot polegał na tym, że babcia Bruthy miała charakter zdolny przebić się przez arkusz ołowiu i przez zaciętą pobożność niby diamentowe wiertło.
Gdyby urodziła się mężczyzną, omnianizm odnalazłby swego ósmego proroka nieco szybciej, niż tego oczekiwano. Jako kobieta, z przerażającą sprawnością ustalała i realizowała harmonogramy sprzątania świątyni, polerowania posągu i kamienowania podejrzanych o cudzołóstwo.
Brutha dorastał więc wśród absolutnie pewnej wiedzy o Wielkim Bogu Omie. Dorastał wiedząc, że Om nie spuszcza z niego wzroku, zwłaszcza w takich miejscach jak wygódka, i że demony czają się zewsząd, a powstrzymuje je tylko potęga wiary i ciężar babcinej laski, stojącej za drzwiami w tych rzadkich okazjach, kiedy nie była używana. Potrafił wyrecytować każdy wers ze wszystkich siedmiu Ksiąg Proroków i wszystkie Prawdy. Znał Prawa i Psalmy. Zwłaszcza Prawa.
Omnianie byli bogobojnym ludem.
Naprawdę mieli się czego bać.
Cela Vorbisa mieściła się w wewnętrznej Cytadeli, co było niezwykłe jak na zwykłego diakona. Nie prosił o to. Rzadko musiał prosić o cokolwiek. Przeznaczenie miało sposoby realizacji swych planów.
Odwiedzali go także najpotężniejsi ludzie z kościelnej hierarchii.
Oczywiście nie sześciu arcybiskupów ani nie sam cenobiarcha. Nie byli aż tak ważni — po prostu znajdowali się na szczycie. Ludzi, którzy naprawdę kierują organizacjami, zwykle spotyka się o kilka poziomów niżej, gdzie można jeszcze sprawnie kierować.
Ludzie lubili przyjaźnić się z Vorbisem. Głównie ze względu na wspomniane wcześniej pole psychiczne, które w najsubtelniejszy sposób sugerowało, że nie chcieliby zostać jego wrogami.
Dwóch takich siedziało teraz w jego celi. Byli to generał iam Fri’it, który — cokolwiek mówiły oficjalne dokumenty — dowodził Boskim Legionem, oraz biskup Drunah, sekretarz kongresu iamów. Ludzie sądzą zwykle, że stanowisko to nie daje władzy, ale pewnie nigdy nie dbali o protokół zebrania głuchawych staruszków.
Obu tych mężczyzn naprawdę tu nie było. Wcale nie rozmawiali z Vorbisem — takie to było spotkanie. Wielu ludzi nie rozmawiało z Vorbisem i bardzo się starało z nim nie spotykać. Niektórzy opaci z odległych klasztorów, ostatnio wezwani do Cytadeli, podróżowali w sekrecie czasem przez cały tydzień po nieprzyjaznym terenie, aby stanowczo nie dołączyć do tajemniczych postaci odwiedzających celę Vorbisa. W ostatnich miesiącach Vorbis miał najwyraźniej tylu gości co Człowiek w Żelaznej Masce.
Nie rozmawiali także. Ale gdyby tam byli, i gdyby rzeczywiście stoczyli rozmowę, potoczyłaby się tak:
— A teraz — rzekł Vorbis — sprawa Efebu. Biskup Drunah wzruszył ramionami[3].
— Nie są ważni, jak słyszałem. Nie stanowią zagrożenia.
Obaj spojrzeli na Vorbisa, człowieka, który nigdy nie podnosił głosu. Trudno było ocenić, o czym myśli Vorbis, często nawet wtedy, kiedy o tym opowiedział.
— Doprawdy? A więc do tego już doszliśmy? Nie stanowią zagrożenia? Po tym, co zrobili nieszczęsnemu bratu Murduckowi? Po obelgach pod adresem Oma? Tego nie możemy darować. Jakie są propozycje dalszych działań?
— Żadnych bitew — oświadczył Fri’it. — Oni walczą jak szaleńcy. Nie. Zbyt wielu już straciliśmy.
— Mają potężnych bogów — stwierdził Drunah.
— Mają lepsze łuki — poprawił go Fri’it.
— Nie ma boga prócz Oma — rzekł Vorbis. — To, w co Efebianie wierzą, że wyznają, to tylko dżinny i demony. Jeśli można to nazwać wyznaniem. Widzieliście to?
Przesunął w ich stronę zwój papieru.
— Co to takiego? — spytał ostrożnie Fri’it.
— Kłamstwo. Historia, która nie istnieje i nigdy nie istniała… To… rzeczy… — Vorbis zająknął się. Próbował sobie przypomnieć słowo, które od dawna już nie było używane. — Jakby… bajki opowiadane dzieciom, które są za małe… słowa dla ludzi, którzy mają je wypowiadać… ta…