Cisza absolutna.
Na całe mile wokół tylko pustka — tylko to, co sam przyniósł ze sobą. Tak musieli czuć się prorocy, kiedy wyruszali na pustynię, by znaleźć… to, co znajdowali, i rozmawiać z… z tym, z kim naprawdę rozmawiali.
Usłyszał trochę rozdrażniony głos Oma.
— Ludzie muszą w coś wierzyć. Więc równie dobrze mogą wierzyć w bogów. Co mają do wyboru? Brutha zaśmiał się z goryczą.
— Wiesz, mam wrażenie, że w nic już nie wierzę.
— Oprócz mnie!
— O tobie wiem, że istniejesz. — Chłopiec wyczuł, że Om trochę się uspokoił. — Jest w żółwiach coś takiego… Tak, w żółwie mogę wierzyć. Posiadają dużą ilość egzystencji skupionej w jednym miejscu. To raczej z bogami jako takimi mam kłopot…
— Posłuchaj. Jeśli ludzie przestaną wierzyć w bogów, mogą uwierzyć w cokolwiek. Uwierzą nawet w tę parującą kulę młodego Urna. Wszystko jedno w co.
— Hm…
Zielone lśnienie na niebie dowodziło, że blask świtu gorączkowo pędzi za słońcem. Vorbis stęknął.
— Nie wiem, czemu się nie budzi — wyznał Brutha. — Nie ma żadnych złamanych kości.
— Skąd wiesz?
— Jeden z tych efebiańskich zwojów był cały o kościach. Możesz coś dla niego zrobić?
— Czemu?
— Jesteś bogiem.
— Niby tak. Gdybym miał dość mocy, pewnie mógłbym porazić go piorunem.
— Myślałem, że to Io robi pioruny.
— Nie, tylko gromy. Błyskawice wolno ciskać, ile się tylko ma ochotę, ale do grzmienia trzeba zakontraktować Io. Horyzont stał się szeroką złocistą wstęgą.
— Może trochę deszczu? — zaproponował Brutha. — Cokolwiek użytecznego?
Pod pasmem złota pojawiła się srebrzysta linia. Światło słoneczne mknęło w stronę Bruthy.
— To była bardzo bolesna uwaga — oświadczył żółw. — Uwaga, która miała mnie zranić.
Było coraz jaśniej. Brutha zauważył w pobliżu jedną ze sterczących z piasku skalnych wysp. Jej wygładzone ściany nie gwarantowały niczego prócz cienia. Ale cień, zawsze w dowolnych ilościach dostępny w głębinach Cytadeli, tutaj był towarem bardzo poszukiwanym.
— Jaskinie? — odezwał się Brutha.
— Węże.
— Ale jednak jaskinie?
— W połączeniu z wężami.
— Jadowitymi wężami?
— Zgadnij.
„Nienazwana” sunęła powoli naprzód. Wiatr wypełniał szatę Urna umocowaną do masztu zbudowanego z resztek rusztowania kuli, powiązanych rzemieniami z sandałów Symonii.
— Chyba wiem, w czym tkwił problem — stwierdził Urn. — Zwykła sprawa nadmiernej szybkości.
— Nadmiernej szybkości? Wylecieliśmy nad wodę! — przypomniał Symonia.
— Potrzebny jest jakiś aparat kierujący… — Urn zaczął kreślić schemat na burcie. — Coś, co by otworzyło zawór, kiedy zbierze się za dużo pary. Chyba mógłbym wykorzystać dwie wirujące kulki…
— Zabawne, że o tym wspomniałeś — wtrącił Didactylos. — Kiedy oderwaliśmy się od wody i kula wybuchła, wyraźnie poczułem własne…
— Ta piekielna machina prawie nas pozabijała! — zawołał sierżant.
— Więc następna będzie lepsza — zapewnił go Urn. Spojrzał na daleki brzeg. — Dlaczego gdzieś tam nie wylądujemy?
— Na brzegu pustyni? Po co? Nie ma nic do jedzenia, nic do picia, łatwo zgubić drogę. Przy tym wietrze Omnia jest jedynym możliwym celem. Możemy przybić do brzegu po tej stronie miasta. Znam tam ludzi. A oni znają innych. W całej Omni są ludzie, którzy znają ludzi. Ludzi, którzy wierzą w Żółwia.
— A wiesz — odezwał się smętnie Didactylos — nigdy nie chciałem, żeby ludzie wierzyli w Żółwia. To zwykły wielki żółw. Po prostu istnieje. Tak się ułożyło. Nie sądzę, żeby Żółw się tym przejmował. Myślałem tylko, że nieźle będzie opisać to wszystko i trochę wytłumaczyć.
— Ludzie całą noc siedzieli na straży, kiedy inni ludzie sporządzali kopie — mówił Symonia, nie zwracając uwagi na filozofa. — Przekazywali je sobie z rąk do rąk. Każdy z nich robił kopię i podawał dalej! Jak ogień tlący się pod ziemią!
— Dużo powstało tych kopii? — zapytał czujnie Didactylos.
— Setki! Tysiące!
— Chyba już za późno, żeby poprosić, powiedzmy, o pięć procent tantiem? — Didactylos spojrzał z nadzieją. — Nie. Na pewno nie wchodzi w grę. Zapomnijcie, że pytałem.
Kilka latających ryb, ściganych przez delfina, wyskoczyło nad wodę.
— Mimo wszystko trochę mi żal młodego Bruthy — oznajmił Didactylos.
— Nie warto żałować kapłanów — uznał Symonia. — Jest ich tak wielu…
— Miał wszystkie nasze księgi — przypomniał Urn.
— Pewnie unosi się na wodzie z całą tą wiedzą — mruknął Didactylos.
— Poza tym i tak był obłąkany — ocenił sierżant. — Widziałem, jak szeptał coś do tego żółwia.
— Szkoda, że go straciliśmy — westchnął filozof. — Można sobie takim nieźle podjeść.
Nie była to właściwie jaskinia, raczej głęboka jama o ścianach wygładzonych przez nieprzerwane pustynne wichry, a bardzo dawno temu nawet przez wodę. Ale wystarczała. Brutha przyklęknął na skalistym gruncie i podniósł nad głowę kamień.
W uszach mu dzwoniło i miał wrażenie, że gałki oczne ma osadzone w piasku. Nie pił wody od zachodu słońca, a nie jadł już od stu lat. Musiał to zrobić.
— Przykro mi — powiedział i opuścił kamień.
Wąż obserwował go czujnie, ale w porannym letargu był zbyt powolny, by uniknąć ciosu. Zabrzmiał cichy trzask i Brutha wiedział, że odtąd sumienie będzie mu odtwarzać ten dźwięk raz za razem.
— Dobrze — odezwał się z boku Om. — A teraz zedrzyj z niego skórę i nie marnuj soków. Skórę też zachowaj.
— Nie chciałem tego — szepnął Brutha.
— Spójrz na to z innej strony. Gdybyś wszedł do tej jaskini beze mnie, żebym mógł cię ostrzec, leżałbyś teraz na ziemi ze stopą wielkości szafy. Rób drugiemu, zanim on zrobi tobie.
— To nawet nie był duży wąż…
— I wtedy, wijąc się w nieopisanych cierpieniach, wyobrażałbyś sobie wszystko, co byś zrobił temu wężowi, gdybyś dorwał go pierwszy. No więc twoje życzenie zostało spełnione. I nie dziel się z Vor-bisem — dodał Om.
— Ma wysoką gorączkę. Cały czas bełkocze.
— Naprawdę sądzisz, że doprowadzisz go do Cytadeli, a oni ci uwierzą?
— Brat Nhumrod zawsze powtarzał, że jestem bardzo prawdomówny — oświadczył Brutha. Rozbił kamień o skałę, by uzyskać ostrą krawędź, i z ociąganiem wziął się za krojenie węża. — Zresztą jaki miałem wybór? Nie mogłem go przecież zostawić.
— Owszem, mogłeś — stwierdził Om.
— Żeby zginął na pustyni?
— Tak. To łatwe. O wiele łatwiejsze niż nie zostawiać go, żeby zginął na pustyni.
— Nie.
— Tak pewnie postępują w Etyce, co? — mruknął drwiąco Om.
— Nie wiem. Tak ja postępuję.
„Nienazwana” kołysała się w szczelinie między skałami. Za pasem plaży wyrastało niskie urwisko. Symonia zsunął się z niego w dół, do miejsca gdzie filozofowie kryli się przed wiatrem.
— Znam tę okolicę — oświadczył. — Jesteśmy o kilka mil od wioski, gdzie mieszka przyjaciel. Musimy tylko zaczekać do nocy.
— Dlaczego to wszystko robisz? — zapytał Urn. — Znaczy, jaki to ma sens?
— Słyszałeś kiedy o kraju zwanym Istanzja? Nie był wielki. Nie miał nic, co ktoś chciałby odebrać. Zwykłe miejsce, gdzie mogli żyć ludzie.