— Omnia podbiła go piętnaście lat temu — przypomniał sobie Didactylos.
— Zgadza się — przyznał Symonia. — To mój kraj. Byłem wtedy dzieckiem, ale nie zapomnę tego. Inni też nie. Wielu jest ludzi, którzy mają powody, by nienawidzić Kościoła.
— Widziałem, że stoisz obok Vorbisa — powiedział Urn. — Myślałem, że go ochraniasz.
— Ochraniałem, ochraniałem — zgodził się Symonia. — Nie chciałem, żeby ktokolwiek zabił go przede mną. Didactylos otulił się ciasno togą i zadrżał.
Słońce tkwiło jak przynitowane do miedzianej kopuły nieba. Brutha drzemał w jaskini. Vorbis w kącie rzucał się niespokojnie.
Om czekał przy wejściu.
Czekał niespokojnie.
Czekał wystraszony.
Aż wreszcie przybyły.
Wysuwały się spod odłamków kamieni, ze szczelin w skale. Tryskały z piasku, destylowały się z falującego nieba. Ich glosy wypełniły powietrze — ciche jak szepty komarów.
Om przygotował się.
Język, jakim przemówił, nie przypominał mowy wyższych bogów. Właściwie wcale nie był językiem, ledwie modulacją pragnień i głodów, bez rzeczowników i z kilkoma tylko czasownikami.
…Chcę…
Om odpowiedział: Mój.
Było ich tysiące. On był silniejszy, to prawda, miał wyznawcę, ale one przesłaniały niebo jak szarańcza. Tęsknota spływała na niego ciężarem płynnego ołowiu. Jedyną szansą, jedyną przewagą był fakt, że pomniejsze bóstwa nie opanowały koncepcji wspólnego działania. Ten luksus przychodził wraz z ewolucją.
…Chcę…
Mój!
Brzęczenie zmieniło się w jęk.
Ale możecie wziąć tego drugiego, powiedział Om.
…Mroczny, twardy, zamknięty, zaciśnięty…
Wiem, przyznał Om. Ale ten jest mój!
Psychiczny krzyk odbił się echem na pustyni. Pomniejsze bóstwa uciekły.
Oprócz jednego.
Om zauważył, że nie latało z innymi, ale szybowało delikatnie nad odłamkiem zbielałej kości. Milczało.
Teraz Om skierował się ku niemu.
Ty. Mój!
Wiem, odparło pomniejsze bóstwo. Znało mowę, prawdziwą mowę bogów, choć używało jej, jakby każde słowo wydobywane było z otchłani pamięci.
Kim jesteś? — spytał Om.
Pomniejsze bóstwo zadrżało.
Było kiedyś miasto, powiedziało. Więcej niż miasto. Imperium miast. Ja, ja, ja pamiętam, że były tam kanały, ogrody. I jezioro. Na jeziorze mieli pływające ogrody. Pamiętam. Ja, ja. I stały świątynie. Takie świątynie, o jakich można tylko marzyć. Wielkie piramidy świątyń, sięgające nieba. Tysiące składali w ofierze. Na większą chwałę.
Om poczuł mdłości. To nie zwykłe pomniejsze bóstwo. To pomniejsze bóstwo, które nie zawsze było małe.
Kim byłeś?
Stały świątynie. Ja, ja, dla mnie. Takie świątynie, o jakich można tylko marzyć. Wielkie piramidy świątyń, sięgające nieba. Na chwałę. Tysiące składali w ofierze. Mnie. Na większą chwałę.
Stały świątynie. Moje, moje, moje. Większa chwała. Taka chwała świątyń, o jakiej można tylko marzyć. Wielkie piramidy wymarzonych świątyń, sięgające nieba. Mnie, mnie. W ofierze. Marzenie. Tysiące składali w ofierze. Dla mnie na większą chwałę nieba.
Byłeś ich Bogiem? — zapytał słabo Om.
Tysiące składali w ofierze. Na większą chwałę.
Słyszysz mnie?
Tysiące składali w ofierze. Mnie, mnie. Ku większej chwale. Mojej.
Jak miałeś na imię?! — krzyknął Om.
Imię?
Gorący wiatr powiał nad pustynią, poruszył ziarenkami piasku. Echo zapomnianego boga odpłynęło, wirując, aż zniknęło pomiędzy kamieniami.
Kim byłeś?
Om nie usłyszał odpowiedzi.
Tak to wygląda, pomyślał. Być pomniejszym bóstwem jest źle, ale nie wie się wtedy, jak to źle, bo w ogóle prawie niczego się nie wie. Przez cały czas trwa coś, co może jest ziarnem nadziei, wiedzy i wiary, że pewnego dnia można się stać czymś większym niż teraz.
Ale o wiele gorzej jest, kiedy było się już bogiem, a teraz pozostało tylko mgliste zawiniątko wspomnień, przewiewane tam i z powrotem nad piaskiem, który powstał z rozkruszonych kamieni własnych świątyń…
Om zawrócił i stanowczym krokiem poczłapał na krótkich nóżkach do jaskini. Dotarł do głowy Bruthy i uderzył o nią skorupą.
— Wst?
— Sprawdzałem tylko, czy jeszcze żyjesz.
— Fgfl.
— To dobrze.
Powrócił na stanowisko przy wejściu do jaskini.
Podobno na pustyni istniały oazy, ale nigdy dwa razy w tym samym miejscu. Pustynia nie miała swoich map. Pożerała kartografów.
Lwy także. Om przypominał je sobie. Chude zwierzaki, niepodobne do swych pobratymców z płaskowyżów Howondalandu. Raczej wilki niż lwy, bardziej hieny niż jedne i drugie. Nie odważne, ale obdarzone rodzajem złośliwego, uniwersalnego tchórzostwa, które jest o wiele groźniejsze…
Lwy.
Oj…
Musi znaleźć lwy.
Lwy piją.
Brutha obudził się, kiedy nad pustynią snuło się światło popołudniowego słońca. W ustach czuł smak węża. Om uderzał skorupą o jego stopę.
— No chodź, wstawaj, tracisz najlepsze godziny dnia.
— Czy jest gdzieś woda? — wymamrotał chrapliwie chłopiec.
— Będzie. Niecałe pięć mil stąd. Zadziwiający zbieg okoliczności. Brutha podniósł się. Bolały go wszystkie mięśnie.
— Skąd wiesz?
— Wyczuwam ją. W końcu jestem bogiem, prawda?
— Mówiłeś, że wyczuwasz tylko umysły.
Om zaklął bezgłośnie. Brutha niczego nie zapominał.
— To dość skomplikowana historia — skłamał. — Zaufaj mi. Chodźmy, dopóki coś jeszcze widać. I nie zapomnij pana Vorbisa.
Vorbis zwinął się w kłębek. Spojrzał na Bruthę niewidzącymi oczami i kiedy chłopiec mu pomógł, wstał, jakby wcale się nie obudził.
— Myślę, że czymś się zatruł — stwierdził Brutha. — Są różne takie morskie stworzenia z kolcami. I jadowite korale. Cały czas porusza wargami, ale nie rozumiem, co próbuje powiedzieć.
— Zabierz go — rzekł Om. — Zabierz go koniecznie.
— Zeszłej nocy chciałeś, żebym go porzucił.
— Naprawdę? — Skorupa żółwia promieniała wręcz niewinnością. — No cóż, może byłem w Etyce. Otworzyło się moje serce. Teraz widzę, że jego obecność przy nas służy jakiemuś celowi. Dobry stary Vorbis. Weźmiemy go ze sobą.
Sierżant Symonia i dwaj filozofowie stali na szczycie urwiska i spoglądali ponad spieczonymi słońcem polami Omni ku dalekiej skale Cytadeli. A przynajmniej dwóch z nich spoglądało.
— Dajcie mi dźwignię i miejsce, żeby stanąć, a rozbiję ją jak skorupkę jaja — rzekł Symonia, prowadząc Didactylosa wąską ścieżką.
— Wygląda na wielką — zauważył Urn.
— Widzisz błyski? To wrota.
— Wyglądają na masywne.
— Zastanawiałem się — powiedział Symonia — nad łodzią. Nad tym, jak się porusza. Coś takiego mogłoby rozbić wrota, prawda?
— Musielibyśmy zalać wodą całą dolinę.
— Chodziło mi o coś takiego na kołach.
— To co innego — mruknął ironicznie Urn. Miał za sobą ciężki dzień. — Owszem, gdybym miał kuźnię, pół tuzina kowali i masę pomocników. Koła? Żaden kłopot, ale…
— Zobaczymy, co da się zrobić.