Słońce sięgnęło horyzontu, kiedy Brutha, z Vorbisem w ramionach, dotarł do kolejnej skalnej wyspy. Była większa od tamtej z wężem. Wiatr wyrzeźbił kamienie w wysokie, niezwykłe kształty — jakby palce. W szczelinach rosły nawet jakieś rośliny.
— Gdzieś tu jest woda — stwierdził Brutha.
— Zawsze jest woda, nawet na najgorszej pustyni — odparł Om. — Cal, może nawet dwa cale deszczu rocznie.
— Coś czuję — zauważył chłopiec. Jego stopy przestały zapadać się w pasku i zachrzęściły na wapiennych rumowiskach wokół głazów. — Coś cuchnącego.
— Podnieś mnie do góry. Om rozejrzał się.
— Dobrze. Teraz mnie opuść. I idź do tej skały, która wygląda jak… właściwie wygląda dość niezwykle. Brutha wytrzeszczył oczy.
— Rzeczywiście — wychrypiał po chwili. — Zadziwiające, że wiatr tak ją uformował.
— Bóg wiatru ma poczucie humoru — wyjaśnił Om. — Chociaż dość prymitywne.
Przed laty u stóp skały runęły w nierówny stos potężne bloki. Tu i tam widzieli ciemne otwory.
— Ten smród…
— Pewnie zwierzęta przychodzą pić wodę.
Brutha zaczepił nogą o coś żółtobiałego, co potoczyło się po kamieniach z odgłosem worka orzechów kokosowych. W głuchej ciszy pustyni dźwięk zabrzmiał głośno.
— Co to było?
— Na pewno nie czaszka — skłamał Om. — Nie przejmuj się…
— Tu wszędzie leżą kości!
— No a czego się spodziewałeś? To przecież pustynia. Ludzie tu umierają. To bardzo popularne zajęcie w tej okolicy.
Brutha podniósł kość. Owszem, był — i dobrze o tym wiedział — głupi. Ale ludzie nie ogryzają po śmierci własnych kości.
— Om…
— Tam jest woda! — zawołał Bóg. — Potrzebujemy jej! Ale… są też jeden czy dwa problemy.
— Jakie problemy?
— Na przykład groźne zjawiska naturalne.
— Czyli?
— No… Wiesz coś o lwach? — spytał zrozpaczony Om.
— Tutaj są lwy?
— No… tak jakby.
— Tak jakby lwy?
— Tylko jeden lew.
— Tylko jeden… Lwy na ogół żyją samotnie. Najgroźniejsze są stare samce, których młodsi rywale odpędzają na najbardziej niegościnne tereny. Są rozdrażnione, chytre, a w ciężkim położeniu zatraciły wszelki lęk przed człowiekiem… — Wspomnienie przybladło, uwalniając struny głosowe chłopca. — Taki lew?
— Nawet nie zwróci na nas uwagi, kiedy się naje — odparł Om.
— Naprawdę?
— One zasypiają.
— Po jedzeniu?
Brutha obejrzał się na Vorbisa, który siedział oparty o skałę.
— Jedzenie? — powtórzył.
— Okażesz mu miłosierdzie — powiedział Om.
— Lwu, tak! Chcesz go użyć jako przynęty?
— I tak nie przetrwa na pustyni. A zresztą sam postąpił o wiele gorzej z tysiącami ludzi. Umrze w dobrej sprawie.
— W dobrej sprawie?
— Mnie się to spodoba.
Spomiędzy skał rozległ się ryk. Niezbyt głośny, ale pełen napięcia. Brutha cofnął się.
— Nie rzucamy ludzi lwom na pożarcie.
— On rzucał.
— Tak. Aleja nie.
— No dobrze. Możesz wejść na szczyt głazu, a kiedy lew się za niego zabierze, rozwalisz mu czaszkę kamieniem. Vorbis wyjdzie z tego bez ręki czy nogi. Nawet nie zauważy.
— Nie! Nie możesz tak postępować z ludźmi tylko dlatego, że są bezbronni.
— A wiesz, nie wyobrażam sobie bardziej dogodnej chwili.
Zza stosu kamieni rozległ się kolejny ryk. Wydawał się bliższy.
Zdesperowany Brutha rozejrzał się wśród rozrzuconych kości. Między nimi, na wpół przysypany odłamkami, leżał miecz. Był stary, niezbyt starannie wykonany i wygładzony piaskiem. Chłopiec podniósł go ostrożnie.
— Z drugiego końca — poradził Om.
— Wiem.
— Potrafisz tego używać?
— Nie mam pojęcia.
— Ufam, że szybko się uczysz.
Lew wyłonił się powoli.
Pustynne lwy, jak już wspomniano, nie przypominają lwów z sawanny. Kiedyś przypominały — kiedy pustynia była jeszcze zieloną równiną[7]. Wtedy miały czas, by leżeć leniwie przez całe dnie i wyglądać majestatycznie między regularnymi posiłkami złożonymi z kóz[8]. Ale sawanna zmieniła się w step, potem w suchy step, a kozy, ludzie i wreszcie nawet miasta zniknęły.
Lwy pozostały. Jeśli jest się dostatecznie głodnym, zawsze znajdzie się coś do jedzenia. Ludzie wciąż przecież musieli przemierzać pustynię. Żyły tu jaszczurki. Żyły węże. Nie była to luksusowa nisza ekologiczna, ale lwy trzymały się jej jak śmierć, czyli to, co czekało większość ludzi po spotkaniu z pustynnym lwem.
Z tym ktoś już się spotkał.
Lew miał splątaną grzywę. Na jego skórze krzyżowały się stare blizny. Zbliżał się, ciągnąc za sobą bezwładne tylne łapy.
— Jest ranny — zauważył Brutha.
— To świetnie. Nieźle można sobie takim podjeść. Trochę łykowaty, ale…
Lew upadł; sterczące żebra poruszały się ciężko. Z lewego boku zwierzęcia sterczała włócznia. Muchy, które na każdej pustyni potrafią znaleźć coś do jedzenia, poderwały się gęstym rojem.
Brutha odłożył miecz. Om schował głowę w skorupie.
— No nie — wymamrotał. — Na świecie żyje dwadzieścia milionów ludzi, a jedyny, który we mnie wierzy, to wariat i samobójca…
— Nie możemy go tak zostawić — oświadczył Brutha.
— Ależ możemy. Możemy. To przecież lew. Lwy należy zostawiać w spokoju.
Brutha przyklęknął. Lew otworzył żółte, zaropiałe oko. Był za słaby, żeby próbować gryźć.
— Umrzesz. Zginiesz marnie. I nie znajdę tu nikogo innego, kto by we mnie uwierzył…
Wiedza Bruthy o anatomii zwierząt była raczej szczątkowa. Co prawda niektórzy inkwizytorzy dysponowali godną zazdrości znajomością wnętrza ludzkiego ciała — niedostępną wszystkim innym, którzy nie mogą otworzyć go i obejrzeć, gdy wciąż jeszcze funkcjonuje — jednak medycyna nie cieszyła się w Omni szacunkiem. Mimo to w każdej wiosce mieszkał ktoś, kto oficjalnie nie nastawiał kości, kto nie wiedział tego i owego o ziołach, i kto — dzięki niepewnej wdzięczności pacjentów — pozostawał poza zasięgiem Kwizycji. Poza tym każdy rolnik posiadał odrobinę wiedzy. Ostry ból zęba może wypalić każdą wiarę z wyjątkiem najmocniejszej.
Brutha chwycił drzewce włóczni. Zwierzę ryknęło, kiedy nią poruszył.
— Możesz do niego przemówić? — zapytał chłopiec.
— Przecież on jest zwierzęciem.
— Ty też. Mógłbyś go spróbować jakoś uspokoić. Bo jeśli się rozzłości…
Om skoncentrował się.
Umysł lwa zawierał jedynie ból, rozszerzające się jądro bólu, tłumiące nawet zwykłe tło głodu. Om starał się objąć ten ból, sprawić, by odpłynął… i nie myśleć, co się stanie, jeśli ból zniknie. Sądząc po uczuciach, lew nie jadł od wielu dni.
Lew stęknął, kiedy Brutha wyrwał ostrze włóczni.
— Omniańska — stwierdził. — Tkwi w nim od niedawna. Musiał spotkać żołnierzy w drodze do Efebu. Pewnie przejeżdżali niedaleko. Oderwał od szaty pasek materiału i spróbował oczyścić ranę.
— Chcemy go jeść, a nie leczyć! — wrzasnął Om. — O czym ty myślisz? Liczysz na jego wdzięczność?
— Chciał, żeby mu pomóc.
— A za chwilę zechce, żeby go nakarmić. Pomyślaleś o tym?
— Patrzy na mnie żałośnie.
— Pewnie nigdy jeszcze nie widział tygodniowej porcji jedzenia chodzącej dookoła na jednej parze nóg.
7
Tzn. zanim mieszkańcy pozwolili kozom paść się wszędzie. Nic tak sprawnie nie tworzy pustyni jak kozy.