To nie była prawda, uświadomił sobie Om. Na pustyni Brutha tracił na wadze jak kostka lodu. To właśnie trzymało go przy życiu! Chłopiec był niczym dwunogi wielbłąd.
Brutha przesunął się w stronę stosu skalnych bloków. Odłamki i kości chrzęściły mu pod nogami. Głazy tworzyły labirynt na wpół otwartych tuneli i jaskiń. Sądząc po zapachu, lew mieszkał tu już od dawna i często chorował na żołądek.
Chłopiec stanął przed jedną z jaskiń.
— Co widzisz ciekawego w lwiej jamie? — zdziwił się Om.
— Chyba to, że prowadzą do niej stopnie.
Didactylos wyczuwał tłum. Ludzie wypełnili stodołę.
— Ilu ich tu jest? — zapytał.
— Setki — odparł Urn. — Siedzą nawet na krokwiach. I… mistrzu…
— Tak?
— Jest nawet jeden czy dwóch kapłanów. I kilkunastu żołnierzy!
— Nie obawiajcie się — uspokoił ich Symonia, stając obok na zaimprowizowanej platformie z beczek na figi. — To wyznawcy Żółwia, tak jak wy. Mamy przyjaciół w najbardziej nieoczekiwanych miejscach.
— Aleja nie… — zaczął bezradnie Didactylos.
— Nie ma tu nikogo, kto by z całej duszy nie nienawidził Kościoła.
— Ale to przecież…
— Czekają tylko, żeby ktoś ich poprowadził.
— Aleja nigdy…
— Wiem, że nas nie zawiedziesz. Jesteś człowiekiem rozumnym. Urn, podejdź na chwilę. Chciałbym, żebyś poznał pewnego kowala…
Didactylos odwrócił się do tłumu. Czuł na twarzy gorącą, stłumioną ciszę ich spojrzeń.
Pojedyncza kropla potrzebowała minut. Były niemal hipnotyczne. Brutha wpatrywał się w każdą rosnącą kroplę. Nie potrafił dostrzec, jak wzbiera, ale wzbierały i kapały tutaj od tysięcy lat.
— Jak? — spytał Om.
— Po deszczach woda się przesącza — wyjaśnił chłopiec. — Zbiera się w skałach. Czy bogowie nie wiedzą takich rzeczy?
— Nie musimy. — Om rozejrzał się. — Chodźmy stąd. Nienawidzę tego miejsca.
— To przecież tylko dawna świątynia. Niczego tu nie ma.
— O to mi właśnie chodzi.
Piasek i gruz wypełniały grotę do połowy. Promienie światła przebijały się przez pęknięcia stropu, padając na zbocze, którym się tu wspięli. Brutha zastanawiał się, ile z rzeźbionych wiatrem skał na pustyni było niegdyś budynkami. Ten musiał być ogromny — może wysoka wieża. A potem nadeszła pustynia…
Tutaj nie szeptały żadne głosy. Nawet pomniejsze bóstwa trzymały się z dala od opuszczonych świątyń, z tych samych powodów, z jakich ludzie wolą omijać cmentarze. Jednym dźwiękiem były rzadkie pluśnięcia wody.
Krople skapywały do płytkiego zagłębienia przed czymś, co wyglądało jak ołtarz. Stamtąd woda wyrzeźbiła sobie bruzdę przez kamienne płyty podłogi aż do okrągłego otworu, który wydawał się bezdenny. Wokół stało kiedyś kilka posągów, teraz przewróconych. Miały prymitywne proporcje, jak dziecięce modele z gliny, tyle że wykute w granicie. Dalekie ściany pokrywały kiedyś płaskorzeźby, ale rozsypały się — wszędzie z wyjątkiem kilku miejsc, gdzie wciąż dało się dostrzec dziwne obrazy przedstawiające głównie macki.
— Kim byli ludzie, którzy tu żyli? — spytał Brutha.
— Nie wiem.
— Jakiemu bogu oddawali cześć?
— Nie wiem.
— Posągi zrobione są z granitu, ale w okolicy nie ma granitu.
— W takim razie byli bardzo pobożni. Ściągnęli go aż tutaj.
— A głaz na ołtarzu jest cały pokryty rowkami.
— Aha. Wyjątkowo pobożni. To żeby krew miała czym spływać.
— Naprawdę sądzisz, że składali ofiary z ludzi?
— Nie wiem! Chcę stąd odejść!
— Dlaczego? Mamy wodę i jest chłodno…
— Ponieważ… kiedyś mieszkał tu bóg. Potężny bóg. Tysiące oddawały mu cześć. Czuję to. Rozumiesz? To dochodzi ze ścian. Wielki Bóg. Potężna była jego dziedzina i wspaniałe jego słowo. Armie wyruszały w jego imię, podbijały i mordowały. Takie rzeczy. A teraz nikt, ani ja, ani ty, ani nikt nie wie, kim był, jakie było jego imię ani nawet jak wyglądał. Lwy przychodzą do wodopoju w jego świętym przybytku, a te małe miękkie stworzonka z nogami, jedno z nich masz właśnie obok stopy, jak one się nazywają, te z czułkami, spacerują pod ołtarzem. Teraz rozumiesz?
— Nie — stwierdził Brutha.
— Nie boisz się śmierci? Przecież jesteś człowiekiem! Brutha zamyślił się. O kilka stóp od niego Vorbis wpatrywał się tępo w widoczny skrawek nieba.
— Jest przytomny. Po prostu się nie odzywa.
— Kogo to obchodzi? Nie o niego pytałem.
— No więc… Czasami… kiedy mam służbę w katakumbach… to takie miejsce, gdzie trudno nie myśleć… No wiesz, wszystkie te czaszki i inne takie… A Księga mówi…
— Sam widzisz — mruknął Om. Nuta gorzkiego tryumfu zabrzmiała w jego głosie. — Nie wiesz. Tylko to chroni wszystkich przed obłędem: niepewność. Nadzieja, że jednak może wszystko jakoś się ułoży. Ale z bogami jest inaczej. My wiemy. Znasz tę historię o jaskółce przelatującej przez pokój?
— Nie.
— Wszyscy ją słyszeli.
— Ja nie.
— O tym, że życie jest niczym jaskółka przelatująca przez pokój? A na zewnątrz tylko ciemność. Ona przefruwa i doznaje jednej chwili ciepła i światła.
— Okna są otwarte? — zapytał Brutha.
— Czy możesz sobie wyobrazić, jak to jest być jaskółką i wiedzieć o ciemności? Wiedzieć, że potem nie będzie już nic, tylko wspomnienie jednej chwili światła?
— Nie.
— Nie. Oczywiście, że nie możesz. Ale tak właśnie się czujesz, kiedy jesteś bogiem. A to miejsce… to kostnica.
Brutha rozejrzał się po mrocznej starożytnej świątyni.
— No… A ty wiesz, co to znaczy być człowiekiem?
Głowa Oma na moment skryła się wewnątrz skorupy, co było najlepszym możliwym dla żółwia odpowiednikiem wzruszenia ramionami.
— W porównaniu z bogiem? Prosta sprawa. Rodzisz się. Stosujesz kilka prostych zasad. Robisz, co ci każą. Umierasz. Zapominasz. Brutha patrzył na niego.
— Coś się nie zgadza? — spytał Om.
Brutha pokręcił głową. Potem wstał i podszedł do Vorbisa.
Diakon pił wodę ze złożonych dłoni chłopca. Ale poza tym sprawiał wrażenie wyłączonego. Chodził, pił, oddychał. A raczej coś z niego wykonywało te czynności: ciało. Ciemne oczy otwierały się, ale zdawało się, że nie patrzą na nic, co mógłby dostrzec Brutha. Całkiem jakby nie istniał nikt, kto przez nie spoglądał. Chłopiec był pewien, że gdyby odszedł, Vorbis siedziałby na popękanych kamiennych płytach, dopóki by się powoli nie przewrócił. Ciało Vorbisa było obecne, lecz miejsca pobytu umysłu prawdopodobnie nie dałoby się ustalić z pomocą żadnego znanego ludziom atlasu.
Nagle Brutha poczuł się tak samotny, że nawet Vorbisa uznał za dobre towarzystwo.
— Po co się nim przejmujesz? Tysiące ludzi posłał na śmierć.
— Owszem. Ale może sądził, że ty tego chciałeś? — Nigdy nie mówiłem, że chcę czegoś takiego.
— Nie obchodziło cię to.
— Przecież ja…
— Zamknij się! — rzucił Brutha. Om w zdumieniu otworzył pyszczek.
— Mogłeś pomagać ludziom — mówił chłopiec. — Ale ty tylko tupałeś, ryczałeś i budziłeś przerażenie. Jak… jak człowiek, który bije osła kijem. A tacy jak Vorbis stworzyli kij tak skuteczny, że w końcu wszystkie osły uwierzyły.
— Ta metafora wymagałaby udoskonalenia — zauważył Om kwaśno.
— Mówię o prawdziwym życiu!