— To nie moja wina, że ludzie źle rozumieją…
— Twoja! Na pewno! Jeśli grzebiesz ludziom w umysłach tylko po to, żeby w ciebie wierzyli, wszystko, co robią, robią z twojej winy!
Brutha przez chwilę mierzył żółwia gniewnym wzrokiem. Potem odwrócił się i podszedł do stosu gruzu, który zajmował jeden róg zrujnowanej świątyni. Zaczął w nim grzebać.
— Czego szukasz?
— Musimy w czymś nieść wodę.
— Niczego nie znajdziesz — stwierdził Om. — Ludzie zwyczajnie odeszli. Piasek wypchnął stąd ziemię, a za nią ludzi, którzy wszystko ze sobą zabrali. Po co się męczyć szukaniem?
Brutha nie zwracał na niego uwagi. Pod kamieniami i piaskiem coś leżało.
— Po co się przejmować Vorbisem? — jęczał Om. — Za sto lat i tak będzie martwy. Jak my wszyscy.
Brutha szarpnął kawałek naczynia. Uwolnione, okazało się dwoma trzecimi wielkiej, pękniętej misy. Była prawie tak szeroka jak wyciągnięte ręce chłopca, lecz zbyt zniszczona, żeby ktoś ją zrabował.
Nie mogła się na nic przydać. Ale kiedyś była do czegoś używana. Wokół krawędzi wyrzeźbiono jakieś postacie. Brutha przyjrzał się im, szukając czegoś, co pozwoli mu oderwać myśli od brzęczącego w głowie głosu Oma.
Postacie wydawały się w przybliżeniu ludzkie i zajęte religią. Poznał to po nożach, jakie trzymały w rękach (nie jest morderstwem, jeśli człowiek zabija dla boga). Pośrodku misy była większa postać, wyraźnie ważna, pewnie jakiś bóg, dla którego to wszystko robili…
— Co? — spytał głośno.
— Mówiłem, że za sto lat wszyscy będziemy martwi.
Brutha patrzył na postacie wokół krawędzi misy. Nikt nie wiedział, kim był bóg tych ludzi, a oni także odeszli. Lwy spały w świętym przybytku, a…
…Chilopodia ańdius, pospolita stonoga pustynna, podpowiedziała mu rezydująca w pamięci biblioteka…
…biegały pod ołtarzem.
— Tak — rzekł Brutha. — Będziemy. Uniósł misę nad głowę i odwrócił się. Om schował się do skorupy.
— Ale tutaj… — Brutha zacisnął zęby i zachwiał się pod ciężarem. — I teraz…
Cisnął misę. Uderzyła w ołtarz. Odpryski starożytnego naczynia wzleciały w górę i opadły. Echa zahuczały w świątyni.
— …żyjemy!
Podniósł Oma, który całkowicie skrył się w skorupie.
— I dotrzemy do domu. Wszyscy — oznajmił Brutha. — Wiem.
— Tak napisano, co? — odezwał się stłumiony głos Oma.
— Tak powiedziano. A gdybyś zamierzał się kłócić… Skorupa żółwia to całkiem niezły pojemnik na wodę.
— Nie odważyłbyś się.
— Kto wie? Może i tak. Za sto lat i tak wszyscy będziemy martwi. Sam mówiłeś.
— Tak! Tak! — przyznał zdesperowany Om. — Ale tutaj i teraz…
— Właśnie.
Didactylos uśmiechnął się. Nie przychodziło mu to łatwo. Nie chodzi o to, że był człowiekiem ponurym, ale nie mógł zobaczyć uśmiechów innych. Uśmiech wymaga ruchów kilkunastu mięśni i ta inwestycja mu się nie zwracała.
Wiele razy przemawiał do zebranych w Efebie, ale wtedy jego słuchaczami byli nieodmiennie inni filozofowie; ich okrzyki: „To głupie!”, „Wymyślasz to sobie!” i inne cenne opinie zawsze go uspokajały. Bo nikt naprawdę nie zwracał na uwagi na jego słowa. Wszyscy zastanawiali się tylko, co sami za chwilę powiedzą.
Ale ci tutaj przypominali mu Bruthę. Ich słuchanie było niczym otchłań czekająca na słowa, które ją wypełnią. Kłopot polegał na tym, że on mówił w języku filozofii, a oni słuchali w bełkocie.
— Nie możecie wierzyć w Wielkiego A’Tuina — powiedział. — Wielki A’Tuin istnieje. Nie ma sensu wiara w rzeczy, które istnieją.
— Ktoś podniósł rękę — szepnął Urn.
— Słucham.
— Mistrzu, przecież tylko rzeczy, które istnieją, warte są tego, by w nie wierzyć — rzekł słuchacz ubrany w mundur sierżanta Świętej Gwardii.
— Skoro istnieją, nie trzeba w nie wierzyć — odparł Didactylos. — One po prostu są. — Westchnął. — Co mogę wam powiedzieć? Co chcecie usłyszeć? Spisałem tylko to, co ludzie wiedzą. Góry wyrastają i rozsypują się, a pod nimi A’Tuin płynie wciąż przed siebie. Ludzie żyją i umierają, a Żółw Się Rusza. Imperia rodzą się i rozpadają, a Żółw Się Rusza. Bogowie przychodzą i odchodzą, a Żółw wciąż Się Rusza. Żółw Się Rusza!
— I to jest prawdziwa prawda? — dobiegł czyjś głos z mroku. Didactylos wzruszył ramionami.
— Żółw istnieje. Świat jest płaskim dyskiem. Słońce okrąża go raz dziennie i ciągnie za sobą światło. I tak będzie się działo niezależnie od tego, czy w to wierzycie, czy nie. To jest rzeczywistość. Nie wiem nic o prawdzie. Prawda jest o wiele bardziej skomplikowana. Właściwie nie przypuszczam, żeby Żółw choć trochę się przejmował, czy jest prawdziwy, czy nie.
Filozof mówił dalej, gdy Symonia odciągnął Urna na bok.
— Oni nie to chcą usłyszeć. Nie po to przyszli. Zrób coś.
— Nie rozumiem.
— Oni nie chcą filozofii. Chcą powodu, by ruszyć przeciw Kościołowi! Teraz, kiedy Vorbis nie żyje, a cenobiarcha całkiem zdziecinniał, cała hierarchia zajęta jest wbijaniem sobie nawzajem sztyletów w plecy. Cytadela przypomina wielką, przegniłą śliwkę.
— Tylko że wciąż siedzi na niej kilka os — przypomniał Urn. — Mówiłeś, że popiera was tylko dziesiąta część żołnierzy.
— Ale są wolnymi ludźmi — odparł Symonia. — Wolnymi w swoich umysłach. Będą walczyć o coś więcej niż pięćdziesiąt centów dziennie.
Urn spojrzał na swoje dłonie. Robił to często w chwilach niepewności, jakby były jedynymi obiektami we wszechświecie, których był całkowicie pewien.
— Przewaga spadnie do trzech do jednego, zanim reszta się zorientuje, co się dzieje — zapewnił posępnie Symonia. — Rozmawiałeś z kowalem?
— Tak.
— Potrafisz to zrobić?
— Ja… chyba tak. Ale nie to chciałem…
— Torturowali jego ojca. Tylko za to, że nad bramą kuźni przybił podkowę, a przecież każdy wie, że kowale muszą mieć swoje drobne rytuały. I wzięli do wojska jego syna. Ale ma wielu pomocników. Będą pracować przez całą noc. Ty musisz im jedynie powiedzieć, czego potrzebujesz.
— Zrobiłem kilka rysunków…
— To dobrze. Posłuchaj mnie, Urn. Kościołem rządzą tacy ludzie jak Vorbis. Tak to działa. Miliony umarły dla… dla kłamstw. Możemy to przerwać…
Didactylos zakończył przemowę.
— Zawalił sprawę — stwierdził Symonia. — Mógł z nimi zrobić wszystko. A on tylko przedstawił masę faktów. Nie da się porwać ludzi faktami. Potrzebna jest sprawa. Potrzebny jest symbol.
Opuścili świątynię tuż przed zachodem słońca. Lew wczołgał się w cień skał, ale wstał chwiejnie i patrzył, jak odchodzą.
— Będzie nas tropił — jęknął Om. — One tak robią. Przez całe mile.
— Przeżyjemy.
— Chciałbym mieć tyle pewności co ty.
— Aleja mam Boga, w którym pokładam wiarę.
— Nie spotkamy już zrujnowanych świątyń.
— Znajdziemy coś innego.
— Ani nawet węża do jedzenia.
— Ale mój Bóg będzie przy mnie.
— Tyle że niejako przekąska. W dodatku ruszyłeś w złą stronę.
— Nie. Ciągle oddalam się od wybrzeża.
— O to mi właśnie chodziło.
— Jak daleko może dotrzeć lew z taką raną od włóczni?
— A co to ma do rzeczy?