— Wszystko.
A pół godziny później zobaczyli czarną, mglistą linię na zalanej księżycowym blaskiem pustyni. To był szlak.
— Tędy przeszli żołnierze. Wrócimy po ich śladach. Jeśli pójdziemy tam, skąd oni nadeszli, dotrzemy tam, gdzie zmierzamy.
— Nigdy się nam nie uda!
— Nie nosimy ciężarów.
— Rzeczywiście. Oni musieli dźwigać całą żywność i wodę — mruknął z goryczą Om. — Jakie to szczęście, że my nic takiego nie mamy.
Brutha obejrzał się na Vorbisa. Ekskwizytor szedł teraz bez pomocy, trzeba było tylko odwracać go delikatnie przy każdej zmianie kierunku.
Nawet Om musiał przyznać, że szlak dawał otuchę. W pewnym sensie był żywy — podobnie jak echo jest żywe. Nie tak dawno temu szli tędy ludzie. Istnieli na świecie inni. Ktoś gdzieś zdołał przeżyć.
Albo nie. Mniej więcej po godzinie natrafili na kopczyk obok szlaku. Na jego szczycie leżał hełm, a w piasek wbito miecz.
— Wielu żołnierzy zginęło, żeby szybko się tutaj dostać — zauważył Brutha.
Ktoś, kto zadał sobie trud pochowania zmarłego, wykreślił też symbol na zboczu kopca. Brutha spodziewał się niemal, że zobaczy żółwia, ale pustynny wiatr nie zatarł do końca prostego rysunku rogów.
— Nie rozumiem — stwierdził Om. — Oni tak naprawdę przecież nie wierzą, że istnieję. A jednak kreślą coś takiego na grobie.
— Trudno wytłumaczyć. To chyba dlatego że wierzą, że sami istnieją. Dlatego że są ludźmi i on też był człowiekiem. Brutha wyjął miecz z piasku.
— Po co ci to?
— Może się przydać.
— Przeciw komu?
— Może się przydać.
Godzinę później lew, który kulejąc podążał za Brutha, także dotarł do grobu. Żył na pustyni od szesnastu lat, a powodem tak długiego życia było to, że nie zdechł. A nie zdechł dlatego, że nigdy nie marnował protein. Zaczął kopać.
Ludzie zawsze marnowali łatwo dostępne proteiny — od czasu kiedy zaczęli się zastanawiać, kto w nich żył.
Jednak trzeba przyznać, że są gorsze od wnętrza lwa miejsca, gdzie można spocząć po śmierci.
Na skalnych wysepkach żyły jaszczurki i węże. Były zapewne bardzo krzepiące, a każde z nich stanowiło na swój sposób prawdziwą eksplozję smaku. Nie znaleźli więcej wody.
Spotykali za to rośliny — mniej więcej. Przypominały raczej grupy głazów, z wyjątkiem tych miejsc, gdzie wypuszczały ze środka różowy lub fioletowy kwiat, lśniący jaskrawo w blasku świtu.
— Skąd biorą wodę?
— Ze skamieniałych mórz.
— To woda, która zmieniła się w kamień?
— Nie. Woda, która tysiące lat temu wsiąkła w skałę macierzystą.
— Możesz się do niej dokopać?
— Nie bądź głupi.
Brutha spojrzał spod kwiatu ku najbliższej skalnej wyspie.
— Miód — powiedział.
— Co?
Pszczoły miały gniazdo wysoko na ścianie skalnej iglicy. Ich brzęczenie dobiegało aż do ziemi. Nie było żadnego sposobu, by się do nich wspiąć.
— Zawsze była jakaś szansa — stwierdził Om.
Słońce stało wysoko. Skały zrobiły się już ciepłe w dotyku.
— Odpocznij trochę — zaproponował Om. — Ja popilnuję.
— Popilnujesz przed czym?
— Popilnuję, to się przekonamy.
Brutha przeprowadził Vorbisa w cień wielkiego głazu i delikatnie usadził na ziemi. Sam położył się obok.
Pragnienie jeszcze nie dokuczało mu zbytnio. Opił się wody z sadzawki w świątyni, aż chlupotał przy każdym kroku. Później uda się może znaleźć węża… Kiedy pomyśleć, co mają inni ludzie na tym świecie, życie nie wydawało się takie złe.
Vorbis przewrócił się na bok. Jego czarne oczy wpatrywały się w nicość.
Brutha spróbował zasnąć.
Nigdy nie śnił. Didactylosa bardzo to dziwiło. Ktoś, kto pamięta wszystko i nie śni, twierdził, musi myśleć bardzo powoli. Wyobraźmy sobie serce[9], mówił, które prawie całkiem wypełnia pamięć i nie pozostaje ani uderzenie na zwykłe myśli. To by wyjaśniało, dlaczego Brutha, myśląc, porusza wargami.
Dlatego to nie mógł być sen. To pewnie słońce…
Usłyszał w głowie głos Oma. Brzmiało to tak, jakby żółw prowadził rozmowę z kimś, kogo Brutha nie słyszał.
Mój!
Odejdźcie!
Nie.
Mój!
Obaj!
Mój!!!
Brutha odwrócił głowę.
Żółw stał w szczelinie między kamieniami. Wyciągał szyję i przesuwał nią z boku na bok. Dobiegał też inny dźwięk, rodzaj komarze-go brzęczenia, które pojawiało się i cichło… a wraz z nim obietnice w myślach.
Migotały szybko… Twarze mówiące coś do niego, kształty, wizje potęgi, wspaniałe możliwości porywające go, unoszące wysoko ponad światem… Wszystko to należało do niego, mógł zrobić cokolwiek, musiał tylko uwierzyć… We mnie, we mnie, we mnie…
Tuż przed nim uformował się obraz: na kamieniu leżało pieczone prosię obłożone owocami i kufel piwa tak zimnego, że para osiadała na ściankach.
Mój!
Brutha zamrugał. Głosy odeszły. A wraz z nimi jedzenie.
Zamrugał znowu.
Dręczyły go dziwne powidoki, nie tyle oglądane, ile wyczuwane. Choć miał doskonałą pamięć, nie mógł sobie przypomnieć, co mówiły głosy ani jakie widział inne obrazy. Pozostało jedynie wspomnienie pieczonego prosięcia i piwa.
— To dlatego że nie wiedzą, co ci zaproponować — wyjaśnił cichy głos Oma. — Więc próbują obiecywać wszystko. Zwykle zaczynają od wizji pożywienia i rozkoszy cielesnych.
— Doszli tylko do pożywienia — poinformował Brutha.
— No to świetnie, że udało mi się ich pokonać. Trudno przewidzieć, co mogliby osiągnąć z tak młodym człowiekiem. Brutha uniósł się na łokciach. Vorbis leżał nieruchomo.
— Do niego też próbowali dotrzeć?
— Chyba tak. Ale to na nic. Nic nie wchodzi, nic nie wychodzi. Nigdy jeszcze nie widziałem umysłu tak skupionego na sobie.
— Oni wrócą?
— O tak. W końcu nie mają nic innego do roboty.
— Kiedy się zjawią — powiedział Brutha, czując zawroty głowy — czy nie mógłbyś zaczekać, aż pokażą mi wizje rozkoszy cielesnych?
— Mogłyby źle na ciebie wpłynąć.
— Brat Nhumrod zawsze przed nimi ostrzegał. Ale myślę, że chyba powinniśmy poznać naszych wrogów, prawda? — Ostatnie słowo były tylko gardłowym zgrzytem. — Nie skarżyłbym się też na wizję czegoś do picia — dodał ze znużeniem.
Cienie się wydłużyły. Chłopiec przyjrzał im się ze zdumieniem.
— Jak długo próbowali?
— Cały dzień. Uparte paskudy. A roją się jak muchy. O zachodzie słońca Brutha przekonał się dlaczego. Spotkał bowiem św. Ungulanta, pustelnika, przyjaciela wszystkich pomniejszych bóstw. Wszędzie.
— No, no… — odezwał się św. Ungulant. — Niewielu miewamy tu gości. Prawda, Angus? Zwracał się do powietrza obok siebie. Brutha starał się utrzymać równowagę, ponieważ koło wozu kołysało się niebezpiecznie przy każdym ruchu. Vorbisa zostawili na piasku dwadzieścia stóp niżej; obejmował rękami kolana i wpatrywał się w pustkę.
Koło zostało przybite do wierzchołka wąskiego słupa. Było akurat tak duże, by jedna osoba mogła się na nim niewygodnie ułożyć. Ale św. Ungulant wydawał się wręcz stworzony do niewygodnego leżenia. Był tak chudy, że nawet szkielety mówiłyby: „Ależ on jest chudy”. Miał na sobie coś w rodzaju minimalistycz-nej opaski biodrowej, o ile można było to stwierdzić pod brodą i włosami.
9
Jak wielu dawnych filozofów, Efebianie wierzyli, że myśli rodzą się w sercu, a mózg jest tylko organem chłodzącym krew.