Trudno byłoby nie zwrócić uwagi na św. Ungulanta, który podskakiwał na czubku swojego słupa i krzyczał „Hej, hej!” i „Tutaj!”. O kilka stóp dalej stał drugi, niższy słup ze staromodną wygódką z półksiężycem wyciętym w drzwiach. To, że jest się pustelnikiem, wyjaśnił św. Ungulant, nie znaczy jeszcze, że trzeba rezygnować ze wszystkiego.
Brutha słyszał o pustelnikach, którzy byli kimś w rodzaju jednostronnych proroków — wyruszali na pustynię, ale już nie wracali. Wybierali samotne życie w brudzie, trudach, brudzie, świątobliwych kontemplacjach i brudzie. Niektórzy, starając się uczynić je jeszcze bardziej niewygodnym, kazali zamurowywać się w celach albo mieszkali, całkiem rozsądnie, na szczytach słupów. Kościół omniański popierał ich — zgodnie z zasadą, że najlepiej usunąć wszystkich szaleńców możliwie daleko, by nie sprawiali kłopotów, w miejsca gdzie znajdą się pod opieką miejscowych społeczności. Społeczności owe składały się zwykle z lwów, myszołowów i brudu.
— Zastanawiałem się, czy nie dołożyć jeszcze jednego koła — powiedział św. Ungulant. — O tam. Żeby chwytać poranne promienie słońca.
Brutha rozejrzał się. Wokół rozciągały się tylko płaskie skały i piasek.
— Czy nie ma pan dość słońca wszędzie i przez cały czas? — zdziwił się.
— Ale rankiem to o wiele ważniejsze — wyjaśnił św. Ungulant. — Poza tym Angus uważa, że powinniśmy mieć patio.
— Mógłby sobie na nim urządzać grilla — mruknął Om w głowie Bruthy.
— Hm… — chrząknął chłopiec. — A właściwie jakiej… religii… jest pan świętym?
Wyraz zakłopotania przemknął po niewielkim skrawku twarzy pomiędzy brwiami św. Ungulanta a jego wąsami.
— Eee… Tak naprawdę to żadnej. Zaszła pomyłka — tłumaczył. — Moi rodzice nazwali mnie Sevrianem Wectoriusem Ungulantem, a pewnego dnia, oczywiście, ktoś zwrócił uwagę na inicjały. Zabawne… Potem wszystko wydawało się raczej nieuniknione.
Koło huśtało się lekko. Skóra św. Ungulanta niemal poczerniała od słońca.
— Po drodze musiałem opanować pustelnictwo, ma się rozumieć. Sam się nauczyłem. Jestem całkowitym samoukiem. Trudno znaleźć pustelnika, który nauczyłby człowieka pustelnictwa, ponieważ oczywiście wszystko by w ten sposób zepsuł.
— Tego… Ale jest przecież… Angus? — zapytał Brutha, patrząc w miejsce, gdzie sądził, że znajduje się Angus. A przynajmniej tam, gdzie sądził, że św. Ungulant sądzi, że znajduje się Angus.
— Jest teraz tutaj — rzucił surowo pustelnik, wskazując inną część koła. — Ale on nie zajmuje się pustelnictwem. Nie jest, rozumiesz, przeszkolony. Dotrzymuje mi tylko towarzystwa. Słowo daję, chyba całkiem bym tu oszalał, gdyby mnie nie zabawiał Angus.
— No tak… Myślę, że pan by oszalał — zgodził się Brutha. Aby okazać dobrą wolę, uśmiechnął się do powietrza.
— Powiem szczerze, że to całkiem przyjemne życie. Owszem, dzień roboczy trwa długo, ale wyżywienie i napoje są naprawdę warte trudu.
Brutha doznał niejasnego przeczucia, że wie, co nastąpi za chwilę.
— Piwo dostatecznie zimne? — upewnił się.
— Wręcz oszronione — zapewnił rozpromieniony św. Ungulant.
— A pieczone prosię?
Uśmiech św. Ungulanta stał się maniakalnie błogi.
— Przyrumienione i chrupiące na brzegach, tak.
— Ale domyślam się, że… że czasem zjada pan także jakiegoś węża czy jaszczurkę?
— Zabawne, że na to wpadłeś. Rzeczywiście. Co jakiś czas. Tak dla odmiany.
— I grzyby też? — rzucił Om.
— Rosną jakieś grzyby w tej okolicy? — zapytał niewinnie Brutha. Św. Ungulant radośnie pokiwał głową.
— Tak, w porze deszczowej. Takie czerwone w żółte plamki. Po sezonie grzybowym pustynia robi się naprawdę ciekawa.
— Pełna ogromnych, fioletowych, śpiewających ślimaków? Gadających ognistych kolumn? Wybuchających żyraf? Takich rzeczy? — upewnił się Brutha.
— Wielkie nieba, tak właśnie! — potwierdził święty. — Nie mam pojęcia dlaczego. Myślę, że grzyby je przyciągają. Brutha skinął głową.
— Zaczynasz łapać, mały — pochwalił go Om.
— Przypuszczam też, że niekiedy pija pan… wodę?
— Wiesz, to rzeczywiście dziwne, prawda? Tyle jest wspaniałych napojów, ale czasami ogarnia mnie to… można je chyba nazwać pożądaniem, by wypić kilka łyków wody. Umiesz to wytłumaczyć?
— Pewnie, no… pewnie trochę ciężko ją znaleźć — domyślił się Brutha.
Wciąż mówił bardzo ostrożnie, jak ktoś, kto trzyma pięćdziesięciofuntową rybę na końcu żyłki o wytrzymałości trzydziestu funtów.
— Naprawdę zadziwiające — mruczał św. Ungulant. — W dodatku kiedy lodowato zimne piwo jest tak łatwo dostępne.
— Skąd pan ją bierze? Tę wodę?
— Widziałeś kamienne rośliny?
— Te z wielkimi kwiatami?
— Jeśli rozetniesz te mięsiste liście, znajdziesz tam półkwaterkę wody. Co prawda smakuje jak siki…
— Myślę, że jakoś sobie z tym poradzimy — zapewnił Brutha przez wyschnięte wargi. Cofnął się do sznurowej drabinki pozwalającej pustelnikowi na kontakt z ziemią.
— Na pewno nie zostaniesz? — zmartwił się św. Ungulant. — Dziś środa. W środę jemy młodego prosiaczka z rożna i warzywa specjalnie dobrane przez szefa kuchni, dojrzałe na słońcu i wilgotne od rosy.
— Mamy… tego, mamy dużo pracy — usprawiedliwił się Brutha w połowie rozkołysanej drabinki.
— Kosz słodyczy?
— Chyba jednak…
Św. Ungulant ze smutkiem popatrzył w dół na Bruthę prowadzącego Vorbisa po piasku.
— A na deser zwykle miętowe czekoladki! — krzyknął przez zwinięte dłonie. — Nie?
Po chwili obie postacie były już tylko ciemnymi punkcikami na tle piasku.
— Mogą się też trafić wizje rozkoszy cię… Nie, skłamałem, to w piątki — mruczał św. Ungulant.
Teraz, kiedy goście odeszli, powietrze znów wypełniło się brzęczeniem i mamrotaniem pomniejszych bóstw. Były ich tu miliardy.
Św. Ungulant uśmiechnął się.
Był oczywiście szalony. Czasami nawet się tego domyślał. Uznawał jednak, że szaleństwo nie powinno się marnować. Codziennie spożywał pokarm bogów, pil najlepsze wina, jadł owoce, które trafiały do niego nie tylko poza sezonem, ale spoza rzeczywistości. To, że czasem z powodów medycznych musiał wypić kilka łyków słonawej wody i przeżuć nogę jakiejś jaszczurki, było doprawdy niską ceną.
Wrócił do zastawionego stołu, który migotał w powietrzu. Tyle dobra… a pomniejsze bóstwa pragnęły w zamian jedynie kogoś, kto o nich wiedział, kto zwyczajnie wierzył w ich istnienie.
Dzisiaj były także lody i galaretka.
— Więcej zostanie dla nas. Prawda, Angus?
Jasne, zgodził się Angus.
Starcia w Efebie dobiegły końca. Nie trwały długo, zwłaszcza kiedy do walki włączyli się niewolnicy. Było zbyt wiele wąskich uliczek, zbyt wiele zasadzek, a przede wszystkim zbyt wiele rozpaczliwej determinacji. Uważa się powszechnie, że ludzie wolni zawsze pokonają niewolników, ale chyba zależy to od punktu widzenia.
Poza tym dowódca efebiańskiego garnizonu ogłosił — odrobinę nerwowo — że od tej chwili niewolnictwo będzie zakazane, czym doprowadził niewolników do wściekłości. Jaki jest sens oszczędzania na czas wolności, jeśli nie wolno będzie mieć niewolników? I co by wtedy jedli?
Omnianie nie mogli tego zrozumieć, a ludzie zakłopotani źle walczą. W dodatku zniknął Vorbis. Rzeczy pewne wydawały się mniej pewne, kiedy te straszne oczy spoglądały gdzie indziej.