Uwolniono tyrana z więzienia. Pierwszy dzień na wolności spędził na starannym układaniu listów do innych niewielkich państewek z wybrzeża.
Nadszedł czas, żeby zrobić coś w sprawie Omni.
Brutha śpiewał.
Głos odbijał się echem od skał. Stadka scalbie zapominały o swym leniwym, pieszym trybie życia i gorączkowo zrywały się do lotu. Startując w pośpiechu, pozostawiały za sobą zgubione pióra. Węże kryły się w szczelinach.
Można żyć na pustyni. A przynajmniej przetrwać…
Powrót do Omni to przecież tylko kwestia czasu. Jeszcze jeden dzień…
Vorbis wlókł się z tyłu. Nie odzywał się, a kiedy Brutha coś do niego mówił, nie dawał żadnego znaku, że cokolwiek rozumie.
Om, obijając się w worku Bruthy, zaczynał odczuwać głęboką depresję, jaka opanowuje każdego realistę w obecności optymisty.
Pełne wysiłku wersy Żelaznych szponów rozdzierających bezbożników przycichły wreszcie. Gdzieś niedaleko posypała się lawina kamieni.
— Żyjemy — oświadczył Brutha.
— Chwilowo.
— I jesteśmy blisko domu.
— Tak?
— Widziałem dziką kozę na skałach za nami.
— Wciąż jest ich tu sporo.
— Kóz?
— Bóstw. A te, które dotąd spotykaliśmy, były słabe. Nie zapominaj o tym.
— O co ci chodzi? Om westchnął ciężko.
— To przecież rozsądne, prawda? Zastanów się. Te najsilniejsze trzymają się obrzeży, gdzie łatwiej o łup… to znaczy o ludzi. Najsłabsze są spychane w piaszczyste pustkowia, gdzie ludzie rzadko się pojawiają…
— Silne bóstwa — mruknął w zadumie Brutha. — Bóstwa, które wiedzą, co to znaczy moc.
— Zgadza się.
— Nie bóstwa, które wiedzą, co to znaczy słabość.
— Co? Nie przetrwałyby nawet pięciu minut. W tym świecie bóg pożera boga.
— To wiele wyjaśnia w kwestii bożej natury. Moc jest dziedziczna. Jak grzech. Sposępniał.
— Tyle że… wcale nie jest. Grzech, znaczy. Może kiedy już wrócimy, będę musiał porozmawiać z kilkoma osobami.
— Och… A one będą cię słuchać, tak?
— Mądrość przychodzi z pustyni, jak mówią.
— Tylko ta mądrość, której oczekują. I grzyby.
Gdy słońce zaczęło się wspinać, Brutha wydoił kozę. Stała cierpliwie, gdy Om uspokajał jej umysł. Chłopiec zauważył też, że Om nie proponował, by ją zabić.
Potem znowu znaleźli cień. Były to krzaki, niskie i kolczaste — każdy maleńki liść tkwił za barykadą swej cierniowej korony.
Om czekał przez chwilę, ale pomniejsze bóstwa na granicy pustkowia były chytrzejsze, a mniej niecierpliwe. Pojawią się zapewne koło południa, kiedy słońce zamieni okolicę w piekielne palenisko. Usłyszy je. A tymczasem może coś zjeść.
Popełzł przez krzaki; ich ciernie nieszkodliwie drapały jego skorupę. Minął innego żółwia, który nie był zamieszkany przez boga. Rzucił Omowi to niepewne spojrzenie, typowe dla żółwi próbujących zdecydować, czy coś pojawiło się, by zostać zjedzone, czy raczej by uprawiać z tym seks, gdyż normalny żółw myśli tylko o tych dwóch rzeczach. Om wyminął go i znalazł kilka liści, które tamten przeoczył.
Od czasu do czasu dreptał po twardej ziemi z powrotem i obserwował śpiących.
Aż zobaczył, jak Vorbis siada, rozgląda się powoli i metodycznie, podnosi kamień, przygląda mu się z uwagą, po czym uderza nim mocno w głowę Bruthy.
Brutha nawet nie jęknął.
Vorbis wstał i ruszył prosto do krzaków, gdzie ukrywał się Om. Nie dbając o ciernie, rozsunął gałęzie na boki i chwycił żółwia, którego Om przed chwilą spotkał. Przez chwilę go trzymał — nogi zwierzaka poruszały się wolno — po czym z rozmachem rzucił nim między skały.
Następnie podniósł Bruthę, z pewnym wysiłkiem zarzucił go sobie na ramię i pomaszerował w kierunku Omni.
Wszystko trwało zaledwie sekundy.
Om walczył, by powstrzymać łapki i głowę przed cofnięciem się do wnętrza skorupy, co jest instynktowną reakcją żółwia na atak paniki.
Vorbis znikał już za skalami.
Znikł…
Om ruszył za nim, ale natychmiast ukrył się w skorupie, gdyż po ziemi przemknął jakiś cień. Był to znajomy cień — cień, który napełniał żółwia trwogą.
Orzeł opadał w dół do miejsca, gdzie leżał żółw ciśnięty przez Vorbisa. Niemal nie hamując lotu, pochwycił gada i długimi, leniwymi machnięciami skrzydeł wzbił się w powietrze.
Om spoglądał za nim, aż ptak stał się tylko punktem na niebie, i zaraz odwrócił wzrok, gdy mniejszy punkt oddzielił się od większego i wirując runął na skały w dole.
Orzeł zniżał się wolno, gotów do uczty.
Wiatr zaszeleścił ciernistymi krzewami i poruszył ziarenka piasku. Om miał wrażenie, że słyszy drwiące, złośliwe głosy pomniejszych bóstw.
Św. Ungulant, klęcząc na chudych kolanach, rozciął skorupę grubego, mięsistego liścia kamiennej rośliny. Miły chłopak, myślał. Co prawda stale mówił do siebie, ale w końcu można się czegoś takiego spodziewać. Pustynia wpływa w ten sposób na niektórych. Prawda, Angus?
Zgadza się, przyznał Angus.
Angus nie chciał nawet łyka słonawej wody. Twierdził, że ma po niej wzdęcia.
— Jak chcesz — rzekł św. Ungulant. — O, tutaj mamy smakołyk.
Nieczęsto znajduje się Chilopoda aridius na otwartej pustyni, a tutaj znalazł aż trzy, pod jednym kamieniem!
Zabawne, że człowiek ma jeszcze chęć coś przekąsić, nawet po solidnej porcji petit porc róti avecpommes de terre nouvelles et legumes du jour et biere glacee avecfigment de l’imagination.
Wydłubywał właśnie spomiędzy zębów nóżki drugiego ze smakołyków, kiedy lew wszedł cicho na szczyt wydmy za plecami pustelnika.
Lew odczuwał niezwykłe wrażenie wdzięczności. Czuł, że powinien dogonić to apetyczne mięso, które się nim zaopiekowało, i tego… no… w jakiś symboliczny sposób powstrzymać się przed jego zjedzeniem. A teraz znalazł inne mięso, które wcale nie zwracało na niego uwagi. No cóż, temu nic nie był winien…
Zbliżył się o kilka kroków, po czym ruszył biegiem.
Nieświadom swego losu św. Ungulant zabrał się do trzeciej stonogi.
Lew skoczyl…
Fatalnie by się to skończyło dla św. Ungulanta, gdyby Angus nie walnął lwa kamieniem tuż za uchem.
Brutha stał na pustyni, tyle że piasek tutaj był równie czarny jak niebo, na którym nie widział słońca, chociaż wszystko było jaskrawo oświetlone. Aha, pomyślał. Więc tak wyglądają sny.
Tysiące ludzi przemierzały pustynię. Nie zwracali na niego uwagi. Szli, jakby zupełnie nie byli świadomi, że otacza ich tłum.
Próbował do nich pomachać, ale nie mógł się ruszyć. Próbował zawołać, ale słowa ulatniały się z ust. A potem się obudził.
Najpierw zobaczył światło wpadające ukośnie przez okno.
Na de światła ujrzał dłonie złożone w znaku świętych rogów.
Nie bez wysiłku, gdyż ból przewiercał mu głowę, Brutha podążył wzrokiem od tych dłoni przez parę rąk do miejsca, gdzie łączyły się kawałek poniżej głowy…
— Brat Nhumrod?
Przewodnik nowicjuszy uniósł głowę.
— Brutha?
— Tak!