— Aha. Sztuka teatralna — domyślił się Fri’it. Wzrok Vorbisa przybił go do ściany.
— Wiesz o takich rzeczach?
— Ja… Kiedy podróżowałem przez Klatch… — Fri’it przełknął ślinę. I wyraźnie wziął się w garść. Dowodził setką tysięcy żołnierzy. Nie zasłużył na takie traktowanie.
Ale nie odważył się spojrzeć Vorbisowi w twarz.
— Tańczą — wyjaśnił niepewnie. — W te swoje święta. Kobiety noszą dzwoneczki na… I śpiewają pieśni. Wszystkie o pierwszych dniach świata, kiedy bogowie…
Zamilkł na chwilę.
— To było obrzydliwe — dokończył. Stuknął o siebie kostkami dłoni, co robił z przyzwyczajenia, kiedy się czymś martwił.
— W tej… sztuce… są ich bogowie — oświadczył Vorbis. — Ludzie w maskach. Czy dacie wiarę? Mają boga wina, pijanego starucha. A ludzie mówią, że Efeb nie stanowi zagrożenia! I jeszcze to…
Rzucił na blat drugi, grubszy zwój.
— To jest o wiele gorsze. Ponieważ błądzą, wyznając fałszywe bóstwa, ich błąd tkwi w wyborze bóstw, nie w wierze. Ale to… Drunah spojrzał ostrożnie.
— Sądzę, że jest więcej kopii, nawet w Cytadeli — mówił dalej Vorbis. — Ta należała do Sasho. O ile pamiętam, rekomendowałeś go do służby, Fri’it.
— Zawsze wydawał mi się inteligentnym i bystrym młodzieńcem — zapewnił generał.
— Ale nielojalnym. I teraz odbiera sprawiedliwą zapłatę. Należy jedynie żałować, że nie udało się go skłonić, by wyjawił nam imiona innych heretyków.
Fri’it starał się nie okazać nagłej ulgi. Popatrzył Vorbisowi w oczy.
Drunah przerwał milczenie.
— De Chelonian Mobile — odczytał głośno. — „Żółw Się Rusza”. Co to znaczy?
— Już wysłuchanie tego może narazić twoją duszę na tysiąc lat w piekle — odparł Vorbis.
Nie odrywał wzroku od Fri’ita, który teraz wpatrywał się nieruchomo w ścianę.
— Sądzę, że z pewną ostrożnością możemy podjąć to ryzyko — uznał Drunah.
Vorbis wzruszył ramionami.
— Autor twierdzi, że świat… płynie przez pustkę na grzbietach czterech ogromnych słoni — wyjaśnił. Drunah otworzył usta.
— Na grzbietach? — zdziwił się.
— Tak pisze — potwierdził Vorbis, wciąż obserwując Fri’ita.
— A na czym one stoją?
— Autor pisze, że stoją na skorupie gigantycznego żółwia. Drunah uśmiechnął się nerwowo.
— A na czym stoi ten żółw?
— Nie widzę sensu w spekulacjach, na czym może stać — warknął Vorbis. — Ponieważ on nie istnieje!
— Naturalnie, naturalnie — zgodził się szybko Drunah. — To tylko pusta ciekawość.
— Jak zwykle ciekawość — odparł Vorbis. — Prowadzi umysł na ścieżki spekulacji. Ale człowiek, który to napisał, chodzi wolny w Efebie. W tej chwili!
Drunah zerknął na zwój.
— On tu pisze, że wszedł na statek, który dopłynął do wyspy na krańcu świata, gdzie wyjrzał poza krawędź i…
— Kłamstwa — przerwał mu spokojnie Vorbis. — I nic by z tego nie wynikało, gdyby nawet nie były to kłamstwa. Prawda leży wewnątrz, nie na zewnątrz. W słowach Wielkiego Boga Oma, przekazanych nam przez Jego wybranych proroków. Nasze oczy mogą nas oszukać, ale nasz Bóg nigdy.
— Ale…
Vorbis spojrzał na Fri’ita. Generał był zlany potem.
— Tak? — rzucił.
— No… Efeb. Miejsce, gdzie szaleńcy miewają szalone pomysły. Wszyscy o tym wiedzą. Może najrozsądniej będzie pozostawić ich, żeby się dusili w swym obłędzie?
Vorbis pokręcił głową.
— Niestety, dzikie i nierozważne idee mają niepokojącą skłonność rozprzestrzeniania się i zyskiwania zwolenników.
Fri’it musiał przyznać, że tak jest w istocie. Z doświadczenia wiedział, że idee prawdziwe i oczywiste, takie jak niezmierzona mądrość i osąd Wielkiego Boga Oma, wielu ludziom wydają się tak niejasne, że trzeba ich wręcz pozabijać, by zrozumieli swe błędy. A jednocześnie niebezpieczne, mgliste i błędne przekonania często tak ich pociągają, że nawet — tu w zadumie potarł bliznę — kryją się w górach i rzucają kamieniami, dopóki nie zamorzy się ich głodem. Wolą raczej zginąć, niż myśleć rozsądnie. Fri’it zaczął myśleć rozsądnie już w młodym wieku. Zrozumiał, że rozsądek nakazuje nie umierać.
— Co proponujecie? — zapytał.
— Rada wysyła poselstwo do Efebu — odparł Drunah. — Jak wiecie, mam zorganizować delegację, która wyruszy jutro.
— Ilu żołnierzy? — spytał Vorbis.
— Tylko eskorta — wyjaśni Fri’it. — Przecież zagwarantowano nam bezpieczny przejazd.
— Zagwarantowano nam bezpieczny przejazd — powtórzył Vorbis. W jego ustach brzmiało to jak długie przekleństwo. — A na miejscu…?
Fri’it chciał odpowiedzieć: Rozmawiałem z komendantem efebiańskiego garnizonu i sądzę, że jest człowiekiem honoru, choć oczywiście jest też godnym pogardy niewiernym, stojącym niżej od robaka. Ale takich słów rozsądniej nie wypowiadać w obecności Vorbisa.
— Będziemy się strzec — obiecał tylko.
— Czy zdołamy ich zaskoczyć?
— My? — zdziwił się Fri’it.
— Ja poprowadzę delegację — oznajmił Vorbis. On i sekretarz błyskawicznie porozumieli się wzrokiem. — Chcę… chcę na jakiś czas opuścić Cytadelę. Zmienić powietrze. Poza tym nie powinniśmy dawać Efebianom do zrozumienia, że zasługują na uwagę któregoś z wyższych hierarchów Kościoła. Zastanawiałem się tylko nad możliwościami, gdyby nas sprowokowano…
Nerwowe stukanie kostek Fri’ita przypominało strzały z bicza.
— Daliśmy im słowo…
— Nie ma układów z niewiernymi.
— Ale są pewne względy praktyczne — przypomniał Fri’it tak ostro, jak tylko się odważył. — Pałac w Efebie to labirynt. Wiem o tym. Są pułapki. Nikt nie dostanie się do środka bez przewodnika.
— A jak dociera przewodnik?
— Sądzę, że sam siebie prowadzi.
— Doświadczenie mówi mi, że zawsze jest inna droga — stwierdził Vorbis. — Do wszystkiego istnieje inna droga. Bóg wskaże ją we właściwym czasie, tego możemy być pewni.
— Sytuacja byłaby lepsza przy braku stabilizacji w Efebie — wtrącił Drunah. — Kryją się tam pewne… elementy.
— I będzie on dla nas bramą do całego obrotowego wybrzeża — dodał Vorbis.
— Cóż…
— Do Djel, a potem Tsortu.
Drunah starał się nie widzieć wyrazu twarzy Fri’ita.
— To nasz obowiązek — przypomniał im Vorbis. — Nasz święty obowiązek. Nie wolno nam zapominać o biednym bracie Murducku. Byt nieuzbrojony i samotny.
Wielkie sandały Bruthy stukały rytmicznie po kamiennej posadzce korytarza prowadzącego do surowej celi brata Nhumroda.
Po drodze próbował ułożyć w myślach swoją wypowiedź. Mistrzu, jest tam żółw, który twierdzi… Mistrzu, żółw chciałby… Wiesz co, mistrzu? Dowiedziałem się od żółwia pod melonami, że…
Brutha nigdy by się nie ośmielił myśleć o sobie jak o proroku. Dość dokładnie jednak potrafił przewidzieć, jak zakończyłaby się dowolna rozmowa w taki sposób rozpoczęta.
Wielu ludzi uważało Bruthę za idiotę. Wyglądał na takiego, od okrągłej szczerej twarzy po płaskie stopy i koślawe paluchy. Miał też zwyczaj poruszania wargami, kiedy się nad czymś zastanawiał, jakby powtarzał sobie szeptem każde zdanie. A to dlatego, że tak właśnie robił. Myślenie nie przychodziło mu łatwo. Większość ludzi myśli odruchowo, myśli tańczą w ich mózgach jak ładunki elektryczne w chmurze. A przynajmniej jemu tak się wydawało. On jednak musiał konstruować swe myśli po kawałku, jak ktoś wznoszący mur. Dotychczasowe życie, kiedy wszyscy śmiali się z niego, ponieważ miał korpus jak beczka i stopy wyglądające, jakby miały właśnie pomaszerować w przeciwne strony, nauczyło go, by dobrze się zastanowić, zanim cokolwiek powie.