Daleko nad zboczami wzgórz orzeł wyrównał lot, chwycił coś z ziemi i wzięcia! w górę…
— Jestem tylko nowicjuszem, panie. Nie biskupem, choćby nawet wszyscy mnie tak nazywali.
— Przyzwyczaisz się.
Czasami długo trwało, zanim jakaś myśl uformowała się w mózgu Bruthy, ale teraz właśnie jakaś się formowała. Chodziło o coś nieuchwytnego, coś w pozie Vorbisa, o ton jego głosu.
Vorbis się go bał.
Dlaczego mnie? Ze względu na pustynię? Kogo to obchodzi? Z tego, co wiem, tak było zawsze: prawdopodobnie to osioł Ossory’ego nosił go przez pustkowia, znalazł wodę i śmiertelnie kopnął lwa.
Z powodu Efebu? Kto zechce słuchać? Kto będzie się przejmował? On jest prorokiem i cenobiarchą. Mógłby mnie zwyczajnie kazać zabić. Cokolwiek zrobi, jest słuszne. Cokolwiek powie, jest prawdą.
Prawdą fundamentalną.
— Chciałbym pokazać ci coś, co może cię zabawić. — Vorbis wstał. — Możesz chodzić?
— O tak. Nhumrod był tylko troskliwy. To głównie oparzenia od słońca.
Kiedy wychodzili, Brutha zauważył coś, czego do tej pory nie dostrzegł: wokół ogrodu stali uzbrojeni w łuki członkowie Świętej Gwardii — w cieniu drzew czy wśród krzewów. Niezbyt rzucający się w oczy, ale też nie ukryci.
Stopnie prowadziły z ogrodu w labirynt podziemnych korytarzy i sal rozciągających się pod Świątynią, a nawet pod całą Cytadelą. Dwóch gwardzistów natychmiast ruszyło za nimi, zachowując wymagany szacunkiem dystans.
Brutha szedł za Vorbisem przez korytarze aż do kwater rzemieślników, gdzie wokół szerokiego, głębokiego szybu, zapewniającego oświetlenie, umieszczono kuźnie i warsztaty. Dym i cuchnące opary unosiły się wśród wykutych w skale ścian.
Vorbis skierował się wprost do obszernej wnęki płonącej czerwienią kowalskich palenisk. Kilku robotników stało przy czymś szerokim i wypukłym.
— Patrz — rzekł. — Co o tym myślisz?
Był to żółw morski.
Odlewnicy dobrze wykonali swoją pracę, odwzorowując deseń skorupy i łuski na płetwach. Żółw miał jakieś osiem stóp długości.
Chłopcu zaszumiało w uszach, gdy Vorbis znów się odezwał.
— Powtarzają trujące kłamstwa, tak? Sądzą, że żyją na grzbiecie Wielkiego Żółwia. No to niech na nim umierają.
Teraz dopiero Brutha zauważył kajdany umocowane do każdej z czterech płetw. Mężczyzna czy kobieta mógł — z wielką niewygodą — leżeć rozciągnięty na skorupie żółwia, przykuty za przeguby rąk i kostki nóg.
Schylił się. Tak, pod spodem było palenisko. Niektóre aspekty myślenia Kwizycji nigdy się nie zmieniają.
Taka ilość żelaza potrzebuje długiego czasu, żeby rozgrzać się do granicy bólu. Wiele więc jest czasu, by rozmyślać o naturze wszechrzeczy…
— Co o tym myślisz? — powtórzył Vorbis.
Wizja przyszłości przemknęła przez myśli Bruthy.
— Pomysłowe — stwierdził.
— Będzie to cenna lekcja dla pozostałych, którzy chcieliby zejść ze ścieżki prawdziwej wiedzy.
— Kiedy, panie, zamierzasz to… hm… zademonstrować?
— Jestem pewien, że nadarzy się okazja.
Gdy Brutha się wyprostował, Vorbis wpatrywał się w niego z takim skupieniem, jak gdyby próbował czytać myśli z głębi umysłu chłopca.
— A teraz odejdź, proszę — powiedział. — Odpoczywaj, ile tylko zdołasz… mój synu.
Brutha szedł wolno przez plac, pogrążony w niezwykłej u siebie zadumie.
— Witam waszą eminencję.
— Już pan wie?
Rękę Sobie Odrąbuję Dhblah uśmiechnął się szeroko zza swojego przenośnego straganu z letnim mrożonym sorbetem.
— Słyszałem pogłoski. Proszę, oto kawałek klatchiańskiego rachatłukum. Za darmo. Na patyku.
Plac Żalów wydawał się bardziej zatłoczony niż zwykle. Nawet gorące bułeczki Dhblaha sprzedawały się jak gorące bułeczki.
— Spory ruch dzisiaj — zauważył Brutha bez zastanowienia.
— Czas Proroka, rozumiesz — wyjaśnił Dhblah. — Czas, kiedy Wielki Bóg Om objawia się na świecie. A jeśli sądzisz, że teraz jest ruch, to przekonasz się, że za parę dni nie da się tędy nawet kozy przepędzić.
— A co się wtedy stanie?
— Dobrze się czujesz? Jesteś trochę blady.
— Co się wtedy stanie?
— Prawa. No wiesz… Księga Vorbisa. Przypuszczam… — Dhblah przysunął się bliżej. — Nie możesz nic powiedzieć, co? Pewnie Wielki Bóg nie wspomniał przypadkiem o jakichś przywilejach dla handlu przekąskami?
— Nie wiem. Chciałby chyba, żeby ludzie hodowali więcej sałaty.
— Naprawdę?
— To tylko domysły.
Dhblah uśmiechnął się chytrze.
— No tak, ale to przecież twoje domysły. Skinienie głową jest jak dźgnięcie głuchego wielbłąda ostrym kijem, jak to mówią. Dziwnym zbiegiem okoliczności wiem, gdzie mogę przejąć parę akrów dobrze nawodnionej ziemi. Może powinienem kupić już teraz, zanim skoczy popyt?
— Nie sądzę, żeby mogło to w czymś zaszkodzić, panie Dhblah. Dhblah podsunął się jeszcze bliżej. Nie było to trudne. Dhblah zawsze się przesuwał. Nawet kraby uważałyby, że chodzi bokiem.
— Zabawna historia — powiedział. — Znaczy… Vorbis?
— Zabawna? — zdziwił się Brutha.
— Człowiek się zastanawia. Nawet Ossory musiał być człowiekiem, który chodził po ziemi jak ty i ja. Miał woskowinę w uszach, jak zwykli ludzie. Zabawne.
— Ale co?
— Cała ta historia.
Dhblah raz jeszcze uśmiechnął się konspiracyjnie, po czym sprzedał pielgrzymowi o obolałych stopach miseczkę hummusu, czego tamten miał później pożałować.
Brutha powlókł się do swojej sypialni. O tej porze dnia była pusta — nowicjuszy zniechęcano do pozostawania w sypialniach, by obecność twardych jak kamień materacy nie wzbudziła w nich myśli o grzechu. Skromny dobytek osobisty Bruthy zniknął z półki nad jego posłaniem. Pewnie nowy arcybiskup miał już gdzieś własny pokój, chociaż nikt mu tego nie powiedział.
Czuł się zupełnie zagubiony.
Położył się na posłaniu, tak na wszelki wypadek, i pomodlił się do Oma. Nie usłyszał odpowiedzi. Nie słyszał odpowiedzi przez prawie całe życie, co zresztą nie było takie złe, ponieważ żadnej nie oczekiwał. Przedtem pociechę niosła myśl, że może Om jednak go słucha, tylko nie zniża się, by do niego przemówić.
Teraz nie miał już na co czekać.
Równie dobrze mógłby mówić do siebie i sam siebie słuchać.
Jak Vorbis.
Ta myśl nie chciała go opuścić. Umysł jak stalowa kula, mówił Om. Nic nie przedostaje się do środka, nic nie wychodzi na zewnątrz. Zatem wszystko, co mógł usłyszeć Vorbis, to dalekie echa własnej duszy. I te dalekie echa przekuje na Księgę Vorbisa. Brutha podejrzewał, że wie, jakie będą przykazania. Będzie mowa o świętych wojnach i krwi, o krucjatach i krwi, o pobożności i krwi.
Wstał, czując się jak głupiec. Ale myśli wciąż go dręczyły.
Był biskupem, ale nie miał pojęcia, czym się zajmują biskupi. Widywał ich dotąd tylko z daleka, dryfujących niczym przykute do ziemi obłoki. Tak naprawdę znał tylko jedną czynność, którą wiedział, jak wykonywać.
Jakiś piegowaty chłopak okopywał grządki warzyw. Patrzył zdumiony, kiedy Brutha odbierał mu motykę; był na tyle głupi, że przez chwilę próbował ją zatrzymać.
— Jestem biskupem, wiesz? — powiedział Brutha. — A poza tym źle to robisz. Idź zajmij się czymś innym.
Po chwili już gwałtownie atakował chwasty wyrastające wokół młodych pędów. Wystarczyło parę tygodni, a zielone odrosty pokryły glebę.