Zostałeś biskupem. Za to, że jesteś grzeczny. A oto żelazny żółw. Gdybyś był niegrzeczny. Ponieważ…
…dwóch ludzi szło przez pustynię. I Om przemówił do jednego z nich.
Nigdy dotąd Brutha nie myślał o tym w ten sposób.
Om przemówił do niego. Co prawda nie mówił tych rzeczy, o których wspominali Wielcy Prorocy. Może w ogóle nigdy tego nie mówił…
Doszedł do końca zagonu. Potem uporządkował łodygi fasoli.
Lu-Tze obserwował Bruthę uważnie ze swojej maleńkiej szopy przy pryzmach nawozu.
Byli w kolejnej szopie. Urn ostatnio oglądał ich wiele. Zaczęli od wozu i poświęcili sporo czasu, żeby jak najbardziej zredukować jego ciężar. Problem stanowiło przeniesienie napędu. Często się zastanawiał nad przekładniami. Kula próbowała się kręcić o wiele prędzej, niż chciały się obracać koła. Co zapewne stanowiło metaforę tego czy owego.
— I nie umiem go zmusić, żeby jechał do tyłu — skarżył się.
— Tym się nie przejmuj — pocieszał go Symonia. — Nie będzie musiał jeździć do tyłu. Co z pancerzem?
Zniechęcony Urn szerokim gestem wskazał wnętrze szopy.
— To wiejska kuźnia! — powiedział. — Aparat ma dwadzieścia stóp długości! Zacharos nie umie odlać płyt większych niż na parę stóp. Próbowałem przybijać je do rusztowania, ale załamuje się pod ciężarem.
Symonia zerknął na szkielet wozu parowego i ułożony obok stos płyt.
— Byłeś kiedy w bitwie, Urn? — zapytał.
— Nie. Mam płaskostopie. I nie jestem zbyt silny.
— A wiesz, co to jest żółw? Urn podrapał się w głowę.
— No dobrze. Odpowiedź nie brzmi: nieduży gad w skorupie, prawda? Bo przecież wiesz, że to wiem.
— Chodziło mi o żółwia z tarcz. Kiedy atakujesz fortecę albo mury, a przeciwnik ciska na ciebie z góry wszystkim, co mu w rękę wpadnie, każdy żołnierz trzyma nad głową tarczę tak, że… ona tak jakby… wsuwa się w tarcze dookoła. Może utrzymać spory ciężar.
— Nachodzą na siebie — mruknął Urn.
— Jak łuski — uzupełnił Symonia. Urn w zadumie przyjrzał się wozowi.
— Żółw — mruknął.
— A taran? — spytał Symonia.
— To żaden kłopot — odparł z roztargnieniem Urn. — Pień drzewa umocowany do rusztowania. Duża żelazna głowica. Te wrota są ze spiżu, mówiłeś?
— Tak. Ale bardzo wielkie.
— W takim razie są prawdopodobnie puste w środku. Albo z lanych spiżowych płyt na drewnie. Tak ja bym to zrobił.
— Nie z litego spiżu? Wszyscy mówią, że to lity spiż.
— Ja też bym tak mówił.
— Przepraszam…
Stanął przed nimi krępy mężczyzna w mundurze straży.
— To sierżant Fergmen — przedstawił go Symonia. — Słucham, sierżancie.
— Wrota są ze wzmacnianej klatchiańskiej stali. To przez te wszystkie walki w czasach fałszywego proroka Zoga. I otwierają się tylko na zewnątrz. Jak wrota śluzy w kanale. Kiedy sieje popycha, zamykają się tylko mocniej.
— Więc jak są otwierane? — zdziwił się Urn.
— Cenobiarcha unosi rękę i tchnienie Boga je rozsuwa — wyjaśnił sierżant Fergmen.
— W sensie logicznym, znaczy.
— Aha. No więc któryś z diakonów wchodzi za kotarę i przesuwa dźwignię. Ale… kiedy miałem służbę w kryptach, czasami… była tam taka komnata… słyszałem zgrzyty i różne… jakby się woda lała…
— Hydraulika — odgadł Urn. — Podejrzewałem, że to hydraulika.
— Możesz się tam przedostać? — spytał Symonia.
— Do tej komnaty? — upewnił się sierżant Fergmen. — Czemu nie. Nikt jej nie pilnuje.
— Czy on da radę otworzyć wrota?
— Hm? — wymruczał Urn.
— Pytałem, czy Fergmen zdoła uruchomić tę hydrę Ulikę.
— Hm? A… Nie sądzę — odparł niezbyt zrozumiale Urn.
— A ty?
— Co?
— Otworzysz wrota?
— Och… chyba tak. To przecież tylko rury i ciśnienia. Hm.
Urn z namysłem wpatrywał się w wóz parowy. Symonia skinął na sierżanta, nakazując mu odejść. Sam spróbował wykonać tę umysłową podróż międzyplanetarną, która by go doprowadziła do świata, na którym przebywał Urn.
Też przyjrzał się pojazdowi.
— Kiedy dasz radę go skończyć?
— Hm?
— Pytałem…
— Jutro, późno w nocy. Jeśli będziemy pracować przez całą dzisiejszą noc.
— Ale jest nam potrzebny na pojutrze rano! Nie będzie czasu, żeby sprawdzić, czy działa!
— Będzie działał za pierwszym razem — zapewnił Urn.
— Naprawdę?
— Ja go zbudowałem. Wiem o nim wszystko. Ty znasz się na mieczach, włóczniach i różnych takich. Ja znam się na rzeczach, które kręcą się wkoło i wkoło. Będzie działał od pierwszego razu.
— To dobrze. Mam jeszcze sporo innych spraw, więc…
— Oczywiście.
Urn został w szopie sam. Spojrzał w zadumie na swój młotek, a potem na pojazd.
Nie wiedzieli tutaj, jak porządnie odlewać spiż. Ich żelazo było żałosne, po prostu żałosne. Miedź? Straszna. Udało im się chyba wyprodukować stal, która pękała od uderzenia. Przez lata Kwizycja pozbyła się wszystkich dobrych kowali.
Zrobił, co mógł, ale…
— Nie pytaj mnie tylko o drugi albo trzeci raz — mruknął cicho do siebie.
Vorbis siedział na kamiennym fotelu w swym ogrodzie. Dookoła leżały rozrzucone papiery. — Tak?
Klęczący człowiek nie podniósł głowy. Za nim stali dwaj strażnicy z nagimi mieczami w rękach.
— Ludzie Żółwia… oni coś knują — powiedział głosem drżącym ze zgrozy.
— Oczywiście, że knują. Oczywiście — odparł Vorbis. — A co konkretnie?
— Mają jakąś… Kiedy zostaniesz, panie, ogłoszony cenobiarchą… jakieś urządzenie, maszynę, która sama jeździ… i ona rozbije wrota Świątyni…
Głos ucichł.
— A gdzież znajduje się ta maszyna? — spytał Vorbis.
— Nie mam pojęcia, panie. Kupili ode mnie żelazo. To wszystko, co wiem.
— Żelazna maszyna…
— Tak. — Człowiek nabrał tchu, co brzmiało w połowie jak oddech, a w połowie jak nerwowe przełknięcie śliny. — Ludzie mówili… strażnicy mówili… że trzymasz, panie, w lochu mojego ojca i mógłbyś… Błagam…
Vorbis spojrzą! na niego z góry.
— Ale się boisz — stwierdził. — Boisz się, że mogę ciebie także kazać wrzucić do lochu. Boisz się, że pomyślę: ten człowiek utrzymywał kontakty z heretykami i bluźniercami w znanych okolicznościach…
Człowiek wpatrywał się nieruchomo w ziemię. Vorbis ujął go lekko pod brodę i podniósł mu głowę, aż patrzyli sobie prosto w oczy.
— Postąpiłeś słusznie — rzekł. — Czy ojciec tego człowieka jeszcze żyje? — zapytał jednego z inkwizytorów.
— Tak, panie.
— Wciąż może chodzić? Inkwizytor wzruszył ramionami.
— Tak, panie.
— Uwolnijcie go zatem natychmiast, przekażcie pod opiekę kochającego syna i odeślijcie obu do domu.
Armie nadziei i strachu walczyły ze sobą we wzroku informatora.
— Dzięki ci, panie — szepnął.
— Odejdź w pokoju.
Vorbis przyglądał się, jak strażnik wyprowadza człowieka z ogrodu. Potem skinął ręką na jednego ze starszych inkwizytorów.
— Wiemy, gdzie mieszka?