— Tak, panie.
— Dobrze.
Inkwizytor zawahał się.
— A ta… maszyna, panie?
— Om do mnie przemówił. Maszyna, która sama jeździ? Coś takiego przeczy wszelkiemu rozsądkowi. Gdzie są jej mięśnie? Gdzie jej umysł?
— Tak, panie.
Inkwizytor, który nazywał się Cusp i był diakonem, osiągnął swoją obecną pozycję — choć w tej chwili nie był całkiem pewien, czyjej właśnie pragnął — dlatego, że lubił zadawać ludziom ból. Było to proste pragnienie, podczas służby w Kwłzycji spełniane w nadmiarze. Należał też do ludzi, w których Vorbis budził bardzo szczególny lęk. Dręczyć ludzi, ponieważ sprawia to przyjemność — to by-lo zrozumiale. Jednak Vorbis dręczył ludzi, ponieważ uznawal, że powinni cierpieć — bez pasji, a nawet z jakąś surową miłością.
Doświadczenie mówiło Cuspowi, że ludzie nie zmyślają, nie do końca, nie przed ekskwizytorem. Oczywiście, nie istniały takie rzeczy jak maszyny, które się same poruszają, ale zanotował w pamięci, żeby podwoić straże…
— Jednakże — powiedział Vorbis — podczas jutrzejszej uroczystości nastąpi zamieszanie.
— Słucham, panie?
— Dysponuję… szczególną wiedzą.
— Oczywiście, panie.
— Znasz naprężenia niszczące ścięgien i mięśni, diakonie.
Cusp wyznawał pogląd, że Vorbis znalazł się gdzieś po drugiej stronie szaleństwa. Ze zwykłym obłędem potrafił sobie radzić. Przekonał się, że na świecie żyje sporo osób szalonych, a wiele z nich staje się jeszcze bardziej szalone w lochach Kwizycji. Ale Vorbis przekroczył tę czerwoną granicę i stworzył rodzaj logicznej struktury po przeciwnej stronie. Racjonalne myśli zbudowane z obłąkanych składników…
— Tak, panie — potwierdził.
— A ja znam naprężenia niszczące ludzi.
Była noc, dość chłodna jak na tę porę roku. Lu-Tze sunął przez mrok szopy i zamiatał pracowicie. Od czasu do czasu z zakamarków swej szaty wyjmował szmatę i polerował różne rzeczy.
Wypolerował zewnętrzną powierzchnię Ruchomego Żółwia, który wyrastał groźnie w ciemności. Zamiatając dotarł aż do paleniska, gdzie patrzył przez chwilę. Odlanie dobrej stali wymaga nadzwyczajnego skupienia. Nic dziwnego, że bóstwa zawsze gromadzą się wokół samotnych kuźni. Wiele spraw może pójść nie tak, jak trzeba. Odrobinę niewłaściwie dobrane proporcje składników, moment nieuwagi…
Urn, który prawie zasypiał na stojąco, wymruczał coś, kiedy poczuł szturchnięcie. Ocknął się. Ktoś wcisnął mu w ręce jakiś przedmiot.
Była to filiżanka herbaty. Podniósł głowę i spojrzał na drobną, okrągłą twarz Lu-Tze.
— Oj — powiedział. — Dziękuję. Bardzo ci dziękuję. Skinienie głowy, uśmiech.
— Prawie skończone — oznajmił Urn, na wpół do siebie. — Teraz musi tylko ostygnąć. Musi stygnąć bardzo powoli. Inaczej się skrystalizuje, rozumiesz.
Skinienie, uśmiech, skinienie.
To była dobra herbata.
— To nie… st… żniejszy odlew. — Urn zachwiał się. — Zwła zignia sterania…
Lu-Tze podtrzymał go i usadowił na stosie węgla drzewnego. Potem znowu przyglądał się palenisku. Stalowy pręt żarzył się w formie.
Lu-Tze wylał na niego wiadro zimnej wody, popatrzył, jak wznosi się i rozwiewa wielka chmura pary, po czym zarzucił sobie miotłę na ramię i odbiegł pospiesznie.
Ludzie, dla których Lu-Tze był tylko niewyraźną sylwetką tuż za poruszającą się wolno miotłą, byliby zdumieni jego szybkością. Zwłaszcza gdyby wiedzieli, że ma sześć tysięcy lat, żywi się tylko brunatnym ryżem i pija wyłącznie zieloną herbatę z grudką zjełczałego masła.
Przed główną bramą Cytadeli przestał biec i zaczął zamiatać. Zamiatając dotarł do wrót, przezamiatał bramę, skinął głową i uśmiechnął się do żołnierza, który spojrzał na niego groźnie, po czym uświadomił sobie, że to przecież tylko ten stary, głupawy zamiatacz. Lu-Tze przetarł jeden z uchwytów na wrotach i zamiatał dalej, przez korytarze i podcienie, aż do ogródka warzywnego.
Zauważył Bruthę skulonego między melonami.
Lu-Tze znalazł koc i podreptał z powrotem do ogrodu, gdzie z motyką na kolanach siedział zgarbiony chłopiec.
Wiele twarzy pełnych cierpienia widywał już Lu-Tze swego czasu, który był czasem dłuższym, niż obserwuje większość cywilizacji. Twarz Bruthy była najgorsza.
Lu-Tze otulił kocem ramiona biskupa.
— Nie słyszę go — wykrztusił chrapliwie Brutha. — To może znaczyć, że jest za daleko. Ciągle o tym myślę. Może być gdzieś na pustyni. O całe mile stąd!
Lu-Tze uśmiechnął się i skinął głową.
— To wszystko zdarzy się znowu. On przecież nigdy nikomu nie kazał niczego robić. W ogóle go to nie obchodziło!
Lu-Tze skinął głową i znowu się uśmiechnął. Miał żółty ząb. Prawdę mówiąc, pochodził z jego dwusetnego zestawu.
— Powinien się przejąć.
Lu-Tze zniknął w swoim kąciku i po chwili wrócił z czarką jakiejś herbaty. Skinął głową, uśmiechnął się i wyciągnął ręce. Brutha przyjął czarkę i wypił łyk. Herbata smakowała jak gorąca woda z zanurzonym woreczkiem lawendy.
— Nic nie rozumiesz z tego, co mówię, prawda? — zapytał.
— Niedużo — przyznał Lu-Tze.
— Umiesz mówić?
Lu-Tze przytknął do warg pomarszczony palec.
— Wielki sekret.
Brutha spojrzał na niskiego człowieczka. Ile właściwie o nim wiedział? Ile ktokolwiek o nim wiedział?
— Ty rozmawiać z Bogiem — powiedział Lu-Tze.
— Skąd o tym wiesz?
— Znaki. Człowiek, którzy rozmawiać z Bogiem, mieć trudne życie.
— Masz rację! — Brutha patrzył na Lu-Tze ponad krawędzią czarki. — Dlaczego tu jesteś? — zapytał. — Nie pochodzisz z Omni. Ani z Efebu.
— Wychować się niedaleko Osi. Dawno temu. Teraz Lu-Tze obcy wszędzie, dokąd trafić. Tak najlepiej. Uczyć się religii w świątynia w domu. Teraz chodzić tam, gdzie być praca.
— Przewożenie nawozu i przycinanie krzewów?
— Tak. Nigdy nie być biskup ani wysoki panjandrum. Niebezpieczne życie. Zawsze być człowiek, co czyścić ławki albo zamiatać za ołtarz. Nikt nie dręczyć użyteczny człowiek. Nikt nie dręczyć mały człowiek. Nikt nie pamiętać imię.
— To właśnie chciałem robić. Ale jakoś mi się nie udało.
— Więc szukać innej drogi. Ja uczyć się w świątyni. U wielki mistrz. Kiedy kłopot, zawsze pamiętać słowa stary i szacowny mistrz.
— Jakie to słowa?
— Stary mistrz mówić: „Ten tam chłopiec! Co ty jeść? Ty chyba przynieść dosyć dla wszyscy!”. Stary mistrz mówić: „Ty niegrzeczny chłopiec! Dlaczego ty nie odrobić praca domowa?”. Stary mistrz mówić: „Z czego chłopiec się śmiać? Nie powiedzieć, z czego chłopiec się śmiać, całe dojo zostać po lekcje!”. Kiedy pamiętać te mądre słowa, nic więcej nie wyglądać źle.
— Co mam zrobić? Nie słyszę go!
— Ty robić, co ty musieć! Ja nauczyć się cokolwiek, to że ty musieć przejść droga całkiem sam.
Brutha objął ramionami kolana.
— Ale on niczego mi nie powiedział! Gdzie jest cała ta mądrość? Wszyscy prorocy wracali z przykazaniami!
— Gdzie oni je brać?
— Ja… Myślę, że sami je wymyślali.
— Ty brać je z to samo miejsce.
— To nazywasz filozofią?!! — wrzasnął Didactylos, wymachująć laską. Urn czyścił dźwignię z resztek piaskowej formy.
— No… filozofią naturalną — odparł.