Выбрать главу

Dotarł na poziom kuchni, a potem do zewnętrznego świata. Spotkał paru kucharzy szykujących ceremonialny posiłek z mięsa, chleba i soli, jednak żaden nie zwrócił na niego uwagi. Usiadł przed jedną z rzeźni. Gdzieś tutaj, jak wiedział, znajdowała się boczna furta Cytadeli. Dzisiaj pewnie nikt by go nie zatrzymał, gdyby zwyczajnie wyszedł. Dzisiaj uważają tylko na niepożądane osoby, próbujące wejść.

Mógłby stąd odejść. Pustynia wydawała mu się całkiem przyjemnym miejscem, jeśli nie liczyć głodu i pragnienia. Św. Ungulant ze swoim obłędem i swoimi grzybami miał chyba najrozsądniejsze podejście do życia. Nieważne, czy człowiek sam siebie oszukuje — nie może tylko sobie pozwolić, by to zrozumieć. No i musi to robić jak należy. Życie na pustkowiu jest o wiele prostsze.

Przy furcie stało jednak kilkunastu strażników, wyglądających bardzo nieprzyjaźnie. Wrócił więc na ławeczkę ustawioną w osłoniętym kącie i zapatrzył się smętnie w ziemię.

Jeśli Om żyje, to przecież może chyba przesłać mu znak?

Kratka obok sandałów Bruthy uniosła się na kilka cali i zsunęła w bok.

W otworze pojawiła się zakapturzona głowa — i znowu zniknęła. Zabrzmiały podziemne szepty. Głowa powróciła, a za nią całe ciało. Podciągnęło się na bruk. Kaptur został zrzucony. Przybysz uśmiechnął się do Bruthy porozumiewawczo, przytknął palec do warg, po czym bez żadnego ostrzeżenia rzucił się na niego z wyraźnie wrogimi zamiarami.

Brutha potoczył się po kamieniach, gorączkowo wznosząc ręce. Dostrzegł błysk metalu. Brudna dłoń zatkała mu usta. Ostrze było dramatycznym i bardzo ostatecznym cieniem na tle nieba.

— Nie!

— Dlaczego nie? Mówiliśmy przecież, że najpierw zabijemy wszystkich kapłanów.

— Ale nie tego!

Brutha odważył się zerknąć w bok. Wprawdzie drugi przybysz, wynurzający się z otworu, także miał na sobie brudną opończę, jednak chłopak od razu rozpoznał tę fryzurę jak pędzel.

— Urn? — spróbował zapytać.

— Cicho bądź — rzucił pierwszy przybysz, przyciskając mu nóż do gardła.

— Brutha! — szepnął Urn. — Ty żyjesz?

Brutha spoglądał to na napastnika, to na Urna w sposób, który — miał nadzieję — zasugeruje, że w tej sytuacji za wcześnie jeszcze na jednoznaczną odpowiedź.

— On jest w porządku — oświadczył Urn.

— W porządku? Przecież to kapłan!

— Ale stoi po naszej stronie. Prawda, Brutha?

Brutha spróbował przytaknąć i pomyślał: Jestem po stronie każdego. Byłoby miło, gdyby dla odmiany choć raz ktoś stanął po mojej.

Dłoń cofnęła się z jego ust, jednak ostrze pozostało na szyi. Zwykle ostrożne procesy myślowe chłopca teraz płynęły niczym rtęć.

— Żółw Się Rusza? — spróbował.

Sztylet cofnął się, choć z wyczuwalną niechęcią.

— Nie ufam mu — oświadczył mężczyzna. — Powinniśmy przynajmniej wepchnąć go do dziury.

— Brutha jest jednym z nas — zapewnił Urn.

— Oczywiście. To prawda — zapewnił Brutha. — A kim wy jesteście? Urn przysunął się bliżej.

— Jak tam twoja pamięć?

— Niestety, doskonale.

— To dobrze. Bardzo dobrze. Hm… Słuchaj, lepiej chyba, żebyś się trzymał z daleka… gdyby coś się wydarzyło. Pamiętaj o Żółwiu. No ale pamiętasz, naturalnie.

— Co by się wydarzyło?

Urn poklepał go po ramieniu, co przywiodło chłopcu na myśl Vorbisa. Vorbisa, który nigdy nikogo nie dotknął myślą, ale często dotykał rękami.

— Lepiej, żebyś nie wiedział, co się dzieje — powiedział Urn.

— Przecież ja nie wiem, co się dzieje!

— I tak jest dobrze.

Krępy mężczyzna wskazał sztyletem tunele prowadzące w głąb skały.

— Idziemy czy jak? — zapytał.

Urn pobiegł za nim. Zatrzymał się jeszcze na chwilę i obejrzał.

— Bądź ostrożny — poradził. — Potrzebujemy tego, co masz w głowie.

Brutha spoglądał za nimi.

Potem znowu został sam.

Zaraz, pomyślał. Przecież nie muszę tu siedzieć. Jestem biskupem. Mogę przynajmniej patrzyć. Om zniknął, a wkrótce skończy się świat, więc mogę się chociaż przyglądać, jak to następuje.

Stukając sandałami, ruszył biegiem w stronę placu.

Są w szachach figury, które poruszają się na ukos. Dlatego często zjawiają się w miejscach, gdzie królowie się ich nie spodziewają.

* * *

— Ty nieszczęsny idioto! Nie idź tam! Słońce stało już wysoko. Właściwie to pewnie już zachodziło, jeśli teorie Didactylosa co do prędkości światła były słuszne. Jednak w kwestiach względności punkt widzenia obserwatora bywa niezwykle istotny. A z punktu widzenia Oma słońce było złocistą kulą na płomiennym niebie.

Wczołgał się na kolejny wzgórek i spojrzał posępnie na odległą Cytadelę. W duchu słyszał drwiące glosy pomniejszych bóstw.

Nie lubiły bogów, którym się nie udało. W ogóle ich nie lubiły. Przypominało im to o śmiertelności. Dlatego wepchną go w głąb pustyni, gdzie nikt nigdy nie przechodzi. Nigdy. Aż do końca świata.

Zadrżał wewnątrz skorupy.

* * *

Urn i Fergmen szli przez tunele Cytadeli z tą szczególną nonszalancją, która — gdyby był tam ktoś, kto by się im przyjrzał — w ciągu paru sekund ściągnęłaby na nich czujną i baczną uwagę. Ale jedynymi ludźmi w okolicy byli ci, którzy mieli do wykonania ważne zadania. Poza tym rozsądek sugerował, że lepiej nie przyglądać się strażnikom zbyt uważnie — mogą przecież także się przyjrzeć.

Symonia tłumaczył Urnowi, że sam się zgodził. Jakoś nie mógł sobie tego przypomnieć. Sierżant znał drogę do wnętrza Cytadeli, to rozsądne. Urn znał się na hudraulice. Świetnie. I teraz maszerował tymi suchymi tunelami, a narzędzia pobrzękiwały mu u pasa. Był w tym jakiś logiczny związek, ale wnioski wyciągnął ktoś inny.

Fergmen skręcił i zatrzymał się przed kratą sięgającą od podłogi po sklepienie. Była zardzewiała. Kiedyś mogła się otwierać — w kamieniach pozostała sugestia przeżartych rdzą zawiasów. Urn zajrzał między pręty. Z tyłu, w mroku, biegły jakieś rury.

— Eureka — powiedział.

— Znaczy, chcesz się wykąpać? — spytał Fergmen.

— Pilnuj tutaj.

Urn odczepił od pasa krótki łom i wsunął go między kratę a mur. Dajcie mi kawał dobrej stali i ścianę, żeby oprzeć… o nią… stopę… — krata pochyliła się ze zgrzytem, a potem wyskoczyła z głuchym brzękiem — a zdołam zmienić świat.

Wszedł do długiego, ciemnego pomieszczenia i gwizdnął z podziwem.

Nikt tego nie konserwował od… od tak dawna, ile trzeba, żeby zawiasy zmieniły się w bryły pokruszonej rdzy… a to wciąż działa?

Obejrzał ołowiane i żelazne wiadra, większe niż on sam, i rury, w których mógłby się zmieścić człowiek.

To był oddech Boga.

Prawdopodobnie ostatni człowiek, który wiedział, jak to działa, już wiele lat temu został zamęczony na śmierć. Albo nawet zaraz po zbudowaniu tego systemu. Zabicie twórcy było tradycyjną metodą ochrony patentowej.

Tu tkwiły dźwignie, a tam, zawieszone nad otworami w skalnym podłożu, wisiały dwa zestawy obciążników. Prawdopodobnie wystarczy kilkaset garnców wody, żeby wytrącić system ze stanu równowagi — w tę lub w tamtą stronę. Oczywiście, wodę trzeba jakoś wpompować na górę…