Выбрать главу

Leżę na grzbiecie, jest coraz goręcej i niedługo umrę… Ostrożnie, ostrożnie. Skup się. Skup! Lada chwila on puści… Om wysunął swą chudą szyję, spojrzał na ptasie ciało nad sobą i wybrał miejsce — miał tylko nadzieję, że właściwe. Wsunął pyszczek w brązowe pióra między szponami i ścisnął…

Orzeł zamrugał. Nigdy jeszcze w historii żaden żółw nie zrobił czegoś takiego orłowi.

Myśli Oma pojawiły się w małym, srebrzystym świecie ptasiego umysłu:

— Nie chcemy przecież skrzywdzić siebie nawzajem, prawda?

Orzeł zamrugał znowu.

Ewolucja nie dała orłom wielkiej wyobraźni ani zdolności przewidywania — tyle, ile jest konieczne, by wiedzieć, że żółw pęka, kiedy go zrzucić na skały. W tej chwili jednak ptak tworzył sobie myślowy obraz tego, co się stanie, kiedy wypuści ciężkiego żółwia, wciąż mocno ściskającego pewną istotną część jego ciała.

Oczy zaszły mu łzami.

Kolejna myśl zabrzmiała w głowie:

— Do rzeczy. Ty sobie ze mnie jaja robisz, to ja z tobą zagram w to samo. Zrozumiano? Teraz będzie najważniejsze. Powiem ci, co masz robić…

Orzeł zatoczył krąg w prądzie termicznym nad gorącymi skałami i pomknął w stronę odległego błysku Cytadeli.

Żaden żółw nigdy się tak nie zachowywał. Żaden żółw w całym wszechświecie. Ale też żaden żółw nie był bogiem i żaden nie znał niepisanej dewizy Kwizycji: Cuius testiculos habes, habeas cardia et cere-bellum.

Kiedy masz już ich uwagę, serca i umysły szybko za nią podążą.

* * *

Urn przeciskał się między ludźmi na placu. Fergmen podążał tuż za nim.

To jest najlepsze i najgorsze w wojnie domowej, przynajmniej na początku — wszyscy noszą takie same mundury. Wygodniej byłoby dobierać przeciwników, którzy są innego koloru albo przynajmniej mówią z zabawnym akcentem. Można ich wtedy nazywać dzikusami albo jakoś podobnie. To ułatwia sprawę.

Chwileczkę, pomyślał Urn. To już prawie filozofia. Szkoda, że pewnie nie dożyję chwili, kiedy będę mógł komuś o tym opowiedzieć.

Wielkie wrota stały otworem. Tłum milczał w skupieniu. Urn wyciągnął szyję, żeby popatrzeć, i wtedy zauważył stojącego obok żołnierza.

Był nim Symonia.

— Myślałem…

— Nie działało — stwierdził z goryczą Symonia.

— Czy na pewno…

— Zrobiliśmy wszystko, jak należy. Coś musiało się zepsuć.

— To pewnie ta stal, którą tu robią — domyślił się Urn. — Ośki przekładni…

— Nie ma to już znaczenia.

Smętny ton głosu sprawił, że Urn podążył wzrokiem za spojrzeniami gapiów.

Przed świątynią stał inny żelazny żółw — prawdziwy model żółwia, ustawiony na czymś w rodzaju otwartej kratownicy z metalowych prętów. Dwóch inkwizytorów rozpalało na niej ogień. A do skorupy żółwia leżał przykuty…

— Kto to?

— Brutha.

— Co?

— Nie wiem, jak do tego doszło. Uderzył Vorbisa albo go nie uderzył. Albo coś. W każdym razie go rozwścieczył. Vorbis natychmiast przerwał ceremonię.

Urn przyjrzał się Vorbisowi z daleka. Diakon nie został jeszcze cenobiarchą, więc nie był ukoronowany. Między iamami i biskupami, stojącymi niepewnie na otwartej przestrzeni, błyszczała w świetle poranka jego łysa głowa.

— No to ruszajmy — powiedział Urn.

— Ruszajmy gdzie?

— Możemy wbiec na schody i go uratować.

— Ich jest więcej niż nas — zauważył Symonia.

— A czy nie zawsze tak było? Przecież to nie jest tak, że magicznie zrobiło się ich więcej niż nas, ponieważ złapali Bruthę. Prawda? Symonia chwycił go za ramię.

— Pomyśl logicznie, dobrze? — rzekł z naciskiem. — Jesteś przecież filozofem. Spójrz na ten tłum! Urn spojrzał na tłum.

— I co?

— No, to im się nie podoba. — Symonia odwrócił się. — Posłuchaj. Brutha i tak umrze. Ale w ten sposób coś przez to osiągnie. Ludzie nie rozumieją tak naprawdę, o co chodzi z kształtem świata i całą resztą. Ale zapamiętają, co Vorbis zrobił człowiekowi. Zgadza się? Możemy ze śmierci Bruthy uczynić symbol dla ludu. Nie rozumiesz?

Urn patrzył na daleką postać rozciągniętą na żółwiu. Brutha był nagi, tylko w przepasce biodrowej.

— Symbol? — powtórzył Urn. W gardle mu zaschło.

— Musi nim być.

Urn przypomniał sobie, jak Didactylos twierdził, że świat jest zabawny. I rzeczywiście, pomyślał odruchowo. Naprawdę jest zabawny. Tu ludzie zamierzają usmażyć kogoś żywcem, ale pozostawiają mu opaskę biodrową — dla przyzwoitości. Trzeba się śmiać. Inaczej człowiek by zwariował.

— Wiesz co? — powiedział, odwracając się do Symonii. — Teraz nabrałem pewności, że Vorbis jest zły. Spalił moje miasto. No cóż, Tsortianie też to robią od czasu do czasu, a my palimy ich miasta. To po prostu wojna. Element historii. Vorbis kłamie, oszukuje i zgarnia władzę dla siebie, lecz wielu ludzi także to robi. Ale wiesz, co w nim jest wyjątkowego? Wiesz, co takiego?

— Oczywiście — odparł Symonia. — To, co robi z…

— To, co zrobił z tobą.

— Co takiego?

— Zmienia innych ludzi na swój obraz. Uścisk Symonii był jak imadło.

— Sugerujesz, że jestem taki jak on?

— Kiedyś mówiłeś, że chętnie byś go zabił — powiedział Urn. — A teraz myślisz jak on.

— Więc mamy zaatakować? — spytał Symonia. — Jestem pewien… no, może czterystu ludzi jest po naszej stronie. Daję sygnał i kilka setek naszych rusza do ataku na ich tysiące? On ginie i tak, a my też giniemy? Jaka to różnica?

Twarz Urna aż poszarzała z grozy.

— Chcesz powiedzieć, że nie wiesz? — wyszeptał.

Kilka osób z tłumu obejrzało się na nich z zaciekawieniem.

— Nie wiesz? — powtórzył Urn.

* * *

Niebo było niebieskie. Słońce nie wzeszło jeszcze dostatecznie wysoko, by zmienić się w typową dla Omni miedzianą misę.

Brutha znowu odwrócił głowę w stronę słońca. Wyszło o swoją szerokość ponad horyzont, chociaż — jeśli teorie Didactylosa o prędkości światła były poprawne — słońce naprawdę zachodziło tysiące lat w przyszłości.

Przesłoniła je głowa Vorbisa.

— Gorąco ci już, Brutho? — zapytał diakon.

— Ciepło.

— Będzie cieplej.

W tłumie nastąpiło jakieś zamieszanie. Ktoś krzyczał. Vorbis nie zwrócił na to uwagi.

— Nic nie masz do powiedzenia? — zapytał. — Nie stać cię nawet na klątwę? Choćby jedno przekleństwo?

— Nigdy nie słyszałeś Oma — powiedział Brutha. — Nigdy nie wierzyłeś. Nigdy, ale to nigdy nie usłyszałeś jego głosu. Docierały do ciebie tylko echa we wnętrzu twojego umysłu.

— Doprawdy? Ale jestem cenobiarchą, a ty usmażysz się za zdradę i herezję. To może tyle na temat Oma?

— Stanie się sprawiedliwość — oświadczył Brutha. — Jeśli nie ma sprawiedliwości, nie ma niczego.

Zdał sobie sprawę z cichego głosu w swojej głowie, zbyt dalekiego jeszcze, by rozróżnić słowa.

— Sprawiedliwość? — powtórzył Vorbis. Zdawało się, że sama myśl ó niej doprowadza go do wściekłości. Odwrócił się do grupy biskupów. — Słyszeliście go? Stanie się sprawiedliwość? Om już osądził! Poprzez mnie! To jest sprawiedliwość!

Na tle słońca pojawiła się ciemna plamka pędząca w stronę Cytadeli. A cichy głos mówił: W lewo, lewo, lewo, góra, góra, lewo, prawo, trochę w lewo… Masa metalu pod Brutha stawała się nieprzyjemnie gorąca.