Выбрать главу

— On nadchodzi.

Vorbis skinął ręką ku wielkiej fasadzie Świątyni.

— Ludzie to zbudowali. My zbudowaliśmy — powiedział. — A co zrobił Om? Om nadchodzi? Niech przyjdzie! Niech rozsądzi między nami!

— On nadchodzi już teraz — powtórzył Brutha. — Bóg.

Ludzie spojrzeli lękliwie w górę. Nastąpiła chwila, ta krótka chwila, kiedy świat wstrzymuje oddech i wbrew wszelkiej wiedzy oczekuje cudu.

…w górę, w lewo, a teraz na trzy, raz, dwa, TRZY…

— Vorbisie — wychrypiał Brutha.

— Czego? — burknął diakon.

— Ty umrzesz.

Był to zaledwie szept, ale odbił się od spiżowych wrót i dotarł w najdalsze zakątki placu…

Wzbudził niepokój, choć nikt dokładnie nie wiedział dlaczego.

Orzeł przemknął nadpłaceni tak nisko, że ludzie schylali głowy. Potem wzleciał nad dach Świątyni i skręcił w kierunku gór. Wszyscy odetchnęli. To tylko orzeł… Przez moment, tylko przez moment…

Nikt nie zauważył maleńkiego czarnego punktu spadającego z nieba.

Nie można pokładać ufności w bóstwach. Ale można polegać na żółwiach.

Uczucie prędkości i wichru w umyśle Bruthy, i głos…

…dolichaniechtoożeżratunkuarghnieNieNieAargAniechto-NIENIEAARGH…

Nawet Vorbis się opanował. Była taka chwila, kiedy zobaczył orła… Ale nie.

Rozłożył ramiona i uśmiechnął się błogo do nieba.

— Przykro mi — powiedział Brutha.

Jeden czy dwóch ludzi, którzy uważnie obserwowali Vorbisa, mówili potem, że miał akurat dość czasu, by zmienił się wyraz jego twarzy. Zaraz potem dwa funty żółwia poruszającego się z prędkością trzech metrów na sekundę trafiły go między oczy.

To było objawienie.

A to działa na ludzi, którzy patrzą. Przede wszystkim zaczynają z całego serca wierzyć.

* * *

Brutha słyszał tupot biegnących stóp, czuł czyjeś ręce szarpiące jego łańcuchy. A potem głos:

I. On jest Mój.

Wielki Bóg wzniósł się ponad świątynią. Wzbierał i przemieniał się, w miarę jak spływała w niego wiara tysięcy wyznawców. Pojawiały się kształty ludzi z orlimi głowami, byków i złotych rogów, ale splątywały się, łączyły i zlewały razem.

Cztery ogniste pociski wystrzeliły z chmury i strąciły trzymające Bruthę łańcuchy.

II. On jest Cenobiarchą i Prorokiem Proroków.

Głos teofanii zagrzmiał echem odbitym od dalekich gór.

III. Czy ktoś ma coś przeciw temu? Nie? Dobrze.

Obłok skondensował się w migotliwą, złocistą postać, wysoką jak sama Świątynia. Postać schyliła się, aż jej oblicze zawisło o kilka stóp nad Brutha, a szept, który rozbrzmiewał na całym placu, oznajmił:

IV. Nie przejmuj się. To dopiero początek. Ty i ja, maty! Wkrótce ludzie się przekonają, na czym naprawdę polega Plącz i Zgrzytanie Zębów.

Kolejny strumień ognia wystrzelił prosto w drzwi Świątyni. Zatrzasnęły się, a rozżarzony spiż stopił się i wymazał przykazania stuleci.

V. Więc jak będzie, Proroku?

Brutha wstał niepewnie. Urn podtrzymywał go z jednej strony, a Symonia z drugiej.

— Mmm? — wymamrotał oszołomiony.

VI. Twoje Przykazania?

— Myślałem, że powinny pochodzić od ciebie — zdziwił się Brutha. — Nic mi nie przychodzi do głowy… Świat zamarł w oczekiwaniu.

— Może „Myśl samodzielnie”? — zaproponował Urn, spoglądając zafascynowany na boską manifestację.

— Nie — zaprotestował Symonia. — Spróbuj czegoś w stylu Jedność społeczna jest kluczem postępu”.

— Raczej nie zapada łatwo w pamięć — mruknął Urn.

— Gdybym mógł w czymś pomóc — wtrącił z tłumu Rękę Sobie Odrąbuję Dhblah — to bardzo by się przydało coś o dobrodziejstwach przemysłu słodyczowo-przekąskowego.

— Nie zabijać ludzi. Takie coś byłoby niezłe — dodał ktoś spośród gapiów.

— Na początek całkiem niezłe — zgodził się Urn. Zerknęli na Wybrańca. Brutha strząsnął z siebie ich ręce i stał sam, chwiejąc się lekko.

— Nieee… — powiedział. — Nie. Kiedyś też tak myślałem, ale się nie nadaje. Nie bardzo.

Teraz, pomyślał. Tylko teraz. W tym jednym momencie historii. Nie jutro, nie w przyszłym miesiącu. Zawsze już będzie za późno, jeśli nie teraz.

Patrzyli na niego.

— Daj spokój — rzucił Symonia. — Co ci się nie podoba? Z czymś takim trudno się kłócić.

— Nie potrafię wyjaśnić — odparł Brutha. — Ale myślę, że ma to związek z tym, jak ludzie powinni się zachowywać. Moim zdaniem… Moim zdaniem trzeba robić pewne rzeczy, ponieważ są słuszne. Nie dlatego że bogowie każą. Innym razem mogą przecież wymyślić coś innego.

VII. Podoba mi się to o Niezabijaniu, wtrącił z góry Om.

VIII. Całkiem dobrze brzmi. Pospiesz się, mam jeszcze w planie trochę Porażania.

— Widzicie? — spytał Brutha. — Nie. Żadnego porażania. Żadnych przykazań, jeśli sam nie będziesz ich przestrzegał. Om uderzył pięścią w dach Świątyni.

IX. Rozkazujesz Mi? Tutaj? TERAZ?MNIE?

— Nie. Proszę.

X. To jeszcze gorsze niż rozkazywanie.

— Każda rzecz działa w obie strony.

Om znowu uderzył w swą Świątynię. Mur runął do wnętrza. Ta część tłumu, która nie zdążyła jeszcze w panice wybiec z Placu Żalów, zdwoiła wysiłki.

XI. Musi być Kara. Inaczej nie będzie Porządku!

— Nie.

XII. Nie potrzebuję cię! Mam już dość wiernych!

— Ale tylko dzięki mnie. W dodatku może nie na długo. To zdarzy się znowu. To zdarza się ciągle. Dlatego umierają bogowie. Nigdy nie wierzą w ludzi. Ale ty masz szansę. Musisz tylko… uwierzyć.

XIII. Co? Mam słuchać głupich modlitw? Opiekować się dziećmi? Sprowadzać deszcz?

— Czasami. Nie zawsze. Możemy dobić targu.

XIV. TARGU? Nie targuje się! Nie z ludźmi!

— Targuj się teraz — poradził Brutha — póki masz szansę. Bo pewnego dnia będziesz musiał dobijać targu z Symonią czy kimś takim jak on. Albo z Urnem czy kimś takim jak on.

XV. Mogę cię zniszczyć!

— Tak. Jestem całkowicie w twojej mocy.

XVI. Mogę cię zgnieść jak skorupkę jajka!

— Możesz.

Om zastanowił się.

Po czym rzekł:

XVII. Nie możesz używać Słabości jako Broni.

— To jedyna, jaką mam.

XVIII. Wiec dlaczego miałbym ustąpić?

— Nie ustąpić. Dobić targu. Umawiać się ze mną w słabości. Albo pewnego dnia będziesz musiał zawierać umowę z kimś rozmawiającym z pozycji siły. Świat się zmienia.

XIX. Ha! Chcesz religii konstytucyjnej?

— Czemu nie? Inne rodzaje nie funkcjonowały jak należy. Om oparł się o Świątynię. Jego gniew przygasał.

Rozdz. II, w. I. Dobrze wiec. Ale tylko na pewien czas. Ogromne, dymiące oblicze rozciągnęło się w uśmiechu. Na sto lat. Zgoda?

— A po stu latach?