II. Zobaczymy.
— Zgoda.
Palec wielkości drzewa wyprostował się, opuścił, dotknął Bruthy.
III. Potrafisz przekonywać. Przyda ci się to. Zbliża się flota.
— Efebianie? — domyślił się Symonia.
IV. I Tsortianie. IDjelibeybianie. I Klatchianie. Wszystkie wolne narody z wybrzeża. Aby zmiażdżyć Omnie na dobre. Albo źle.
— Nie macie zbyt wielu przyjaciół — zauważył Urn.
— Ja sam nas nie lubię, a przecież jestem nami — odparł Symonia. Podniósł głowę i spojrzał na boga. — Pomożesz nam?
V. Nawet we Mnie nie wierzysz!
— To prawda, ale jestem człowiekiem praktycznym.
VI. I odważnym, skoro deklarujesz Ateizm w obecności swego Boga.
— Przecież to niczego nie zmienia. Nie myśl, że zdołasz mnie nawrócić samym swoim istnieniem.
— Żadnej pomocy — oświadczył stanowczo Brutha.
— Co? — Symonia nie wierzył własnym uszom. — Przeciwko nim wszystkim potrzebujemy wielkiej armii!
— Owszem. I nie mamy jej. Dlatego załatwimy to inaczej.
— Oszalałeś!
Spokój Bruthy był niczym pustynia.
— To możliwe.
— Musimy walczyć!
— Jeszcze nie.
Symonia gniewnie zacisnął pięści.
— Posłuchaj… Ginęliśmy dla kłamstw, przez wieki ginęliśmy dla kłamstw. — Zamachał rękami na Boga. — Teraz mamy prawdę, żeby za nią umierać!
— Nie. Ludzie mogą ginąć dla kłamstw. Ale prawda jest na to zbyt cenna.
Symonia bezgłośnie otwierał i zamykał usta, szukając właściwej odpowiedzi. Wreszcie znalazł taką — u zarania swej edukacji.
— Mówiono mi, że szlachetną rzeczą jest umierać dla boga — wymamrotał.
— Vorbis tak twierdził. A on był… głupi. Możesz ginąć za swoją ojczyznę albo za rodzinę, ale dla boga powinieneś żyć szczęśliwie i pracowicie każdego dnia swego długiego żywota.
— A jaki długi on będzie?
— Przekonamy się. Brutha spojrzał na Oma.
— Nie pokażesz się już w takiej postaci?
Rozdz. III, w. I. Nie. Raz wystarczy.
— Nie zapominaj o pustyni.
II. Nie zapomnę.
— Chodź ze mną.
Brutha podniósł ciało Vorbisa.
— Myślę — rzekł — że wylądują na plaży, po efebiańskiej stronie fortów. Nie spróbują na skalistym wybrzeżu i nie mogą na klifach. Tam wyjdę im na spotkanie. — Zerknął na Vorbisa. — Ktoś powinien.
— Nie chcesz chyba iść tam sam?
— Dziesięć tysięcy nie byłoby dosyć. Jeden może wystarczyć. Zszedł po stopniach. Urn i Symonia spoglądali za nim.
— On zginie — stwierdził Symonia. — Nie zostanie po nim nawet mokra plama na brzegu. — Obejrzał się na Oma. — Możesz go powstrzymać?
III. Możliwe, że nie zdołam tego uczynić.
Brutha dotarł już na środek placu.
— My w każdym razie go nie opuścimy — oświadczył Symonia.
IV. Dobrze.
Om przyglądał się, jak odchodzą. A potem został sam, jeśli nie liczyć tysięcy obserwujących go z obrzeży wielkiego placu. Chciałby wiedzieć, jak ma do nich przemówić. Właśnie do tego potrzebował takich jak Brutha. Dlatego wszyscy bogowie potrzebują takich jak Brutha.
— Przepraszam bardzo… Bóg spojrzał w dół.
V. Słucham.
— Tego… Pewnie-nie zdołam ci niczego sprzedać?
VI. Jak się nazywasz?
— Dhblah, boże.
VII. A tak. I jakie masz życzenie?
Kupiec przestępowal nerwowo z nogi na nogę.
— Czy nie mógłbyś ogłosić jakiegoś drobnego przykazania? Na przykład czegoś o jedzeniu jogurtu w środy? Zawsze słabo schodzi w środku tygodnia.
VIII. Stoisz przed swoim Bogiem, a szukasz okazji do zysku?
— Niby tak — przyznał Dhblah. — Ale moglibyśmy dojść do porozumienia. Kuj, póki żelazo gorące, jak mawiają inkwizytorzy. Cha, cha. Dwadzieścia procent? Co na to powiesz? Po odjęciu kosztów, naturalnie…
Wielki Bóg Om uśmiechnął się.
IX. Myślę, że byłby z ciebie mały prorok, Dhblah, powiedział.
— Właśnie. No właśnie. Niczego więcej mi nie trzeba. Staram się tylko jakoś przerobić na hummus koniec z końcem.
X. Żółwie należy zostawiać w Spokoju. Dhblah przechylił głowę.
— Nie brzmi najlepiej — stwierdził. — Chociaż… święte zwierzę… żółwiowe naszyjniki… Hm… Broszki, naturalnie. Szylkretowe…
XI. NIE!
— Przepraszam, przepraszam. Rozumiem, o co chodzi. Oczywiście. Posążki żółwi. Myślałem już o nich. Niezły kształt. Przy okazji, nie mógłbyś sprawić, żeby taki posążek kołysał się od czasu do czasu? Takie ruchome posążki to niezły interes. Posąg Ossory’ego porusza się w każdy Post Ossoryjski. Podobno dzięki niewielkiemu urządzeniu z tłokiem, które działa w podziemiach. Ale prorokowi wychodzi to na dobre.
XII. Bawisz mnie, maty proroku. Sprzedawaj swoje żółwie, jak najbardziej.
— Prawdę mówiąc — dodał Dhblah — naszkicowałem już parę projektów…
Om zniknął. Zagrzmiało krótko. Dhblah w zadumie studiował swoje rysunki.
— …ale chyba trzeba będzie usunąć z nich tego ludzika — mruknął do siebie.
Cień Vorbisa rozejrzał się dookoła. — Aha. Pustynia — powiedział.
Czarny piasek leżał w absolutnym bezruchu pod rozgwieżdżonym niebem. Wyglądał na zimny.
Vorbis nie planował jeszcze umierania. Właściwie… Nie bardzo sobie przypominał, jak umarł…
— Pustynia — powtórzył i tym razem w głosie pojawił się cień niepewności. A przecież za… życia nigdy i w żadnej sprawie nie odczuwał niepewności. Wrażenie było przerażające i obce. Czy tak się czują zwykli ludzie?
Wziął się w garść.
Śmierć był pod wrażeniem. Bardzo nieliczni potrafią po zgonie utrzymać formę dawnego myślenia.
Śmierć ze swej pracy nie czerpał przyjemności; była to emocja, którą uznał za trudną do opanowania. Istniała jednak satysfakcja…
— A zatem — rzekł Vorbis — pustynia. A na krańcu pustyni…? SAD.
— Tak, tak. Oczywiście.
Vorbis próbował się skupić. Nie potrafił. Czuł, jak odpływa od niego pewność. A przecież zawsze był pewien.
Zawahał się — jak człowiek, który otwiera drzwi do znanego pokoju i znajduje za nimi jedynie bezdenną otchłań. Wspomnienia wciąż tam były. Wyczuwał je. Miały właściwy kształt. Tyle że nie mógł sobie przypomnieć, czym są. Był jakiś głos… Przecież musiał być, prawda? Ale teraz pamiętał tylko dźwięk własnych myśli odbijających się we wnętrzu umysłu.
Teraz musi przekroczyć pustynię. Czego ma się obawiać?
Pustynia jest tym, w co wierzyłeś.
Vorbis zajrzał w głąb samego siebie.
I patrzył…
Opadł na kolana.
WIDZĘ, ŻE JESTEŚ ZAJĘTY, odezwał się Śmierć.
— Nie zostawiaj mnie! To taka pustka!
Śmierć spojrzał na nieskończoną pustynię. Pstryknął palcami i natychmiast podbiegł do niego wielki biały koń.
WIDZĘ STO TYSIĘCY LUDZI, oświadczył Śmierć.