Brat Nhumrod leżał wyciągnięty na posadzce przed posągiem Oma Depczącego Bezbożników, zatykając palcami uszy. Głosy znowu nie dawały mu spokoju.
Brutha chrząknął. Potem chrząknął jeszcze raz.
Brat Nhumrod uniósł głowę.
— Bracie Nhumrodzie… — zaczął Brutha.
— Co?
— Ehm… bracie Nhumrodzie…
— Co?
Brat Nhumrod wyjął palce z uszu.
— O co chodzi? — zapytał zgryźliwie.
— Tego… Powinieneś coś zobaczyć. W tym, no… w ogrodzie. Bracie…?
Przewodnik nowicjuszy usiadł. Błyszcząca twarz Bruthy była wizerunkiem zatroskania.
— W ogrodzie. Trudno to wytłumaczyć. Boja, no… odkryłem, skąd się biorą głosy, bracie Nhumrodzie. A mówiłeś, żeby zaraz cię o tym zawiadomić.
Stary kapłan spojrzał na chłopca surowo. Lecz jeśli kiedykolwiek istniała osoba całkiem pozbawiona przebiegłości i niezdolna do subtelności, to właśnie Brutha.
Strach to niezwykła gleba. Zwykle rodzi się na niej posłuszeństwo — niczym kukurydza, która rośnie równymi rzędami i łatwo ją pielić. Czasami jednak wyrastają na niej ziemniaki oporu, które rozwijają się pod ziemią.
W Cytadeli podziemi nie brakowało. Były lochy i tunele Kwizycji. Były piwnice i kanały, zapomniane cele, ślepe zaułki, puste przestrzenie za starożytnymi murami, a nawet naturalne jaskinie w skale macierzystej.
To była właśnie taka jaskinia. Dym z ogniska pośrodku uchodził przez szczelinę w sklepieniu i trafiał do labiryntu niezliczonych kominów i szybów oświetleniowych w górze.
W mroku tańczyło dwanaście postaci. Ubrane były w szerokie kaptury i szerokie płaszcze — prymitywne, zszyte z łachmanów. Nic, czego nie można by z łatwością spalić po spotkaniu, by szperające palce Kwizycji nie znalazły niczego obciążającego. Coś w poruszeniach obecnych sugerowało mężczyzn przyzwyczajonych do noszenia broni: tu czy tam jakiś gest… postawa… użycie słowa.
Na ścianie jaskini ktoś umieścił rysunek: nierówny owal z trzema wydłużeniami u góry — środkowe odrobinę większe od bocznych, i trzema na dole, środkowe odrobinę dłuższe i szpiczaste. Jak dziecięcy rysunek żółwia.
— Oczywiście, że popłynie do Efebu — oświadczyła maska. — Nie ośmieli się zrezygnować. Musi zatamować rzekę prawdy u jej źródła.
— Musimy więc ratować, ile zdołamy — odparła inna maska.
— Musimy zabić Vorbisa!
— Nie w Efebie. Kiedy przyjdzie czas, to musi nastąpić tutaj. Żeby ludzie wiedzieli. Kiedy będziemy już dostatecznie silni.
— Czy kiedykolwiek będziemy dostatecznie silni? — westchnęła maska. Jej właściciel nerwowo stuknął o siebie kostkami palców.
— Nawet chłopi wiedzą, że coś się dzieje. Nie można powstrzymać prawdy. Postawić tamę na rzece prawdy? Wtedy tworzą się przecieki o wielkiej sile. Czy nie dowiedzieliśmy się o Mudrucku? Ha! „Zabity w Efebie”, mówił Vorbis.
— Jeden z nas musi się udać do Efebu i ocalić Mistrza. Jeśli rzeczywiście istnieje.
— Istnieje. Jego imię jest na Księdze.
— Didactylos. Dziwne imię. Wiecie, to znaczy „Dwupalcy”.
— Muszą go szanować w Efebie.
— Sprowadźmy go tutaj, jeśli to możliwe. I Księgę.
Jedna z masek wyraźnie się wahała. Znowu stuknęła kostkami.
— Ale czy ludzie staną za… za książką? Potrzebują czegoś więcej. To chłopi. Nie umieją czytać.
— Ale umieją słuchać!
— I tak… trzeba coś im pokazać. Potrzebujemy symbolu…
— Mamy go!
Każda z zamaskowanych postaci odruchowo zwróciła twarz w stronę rysunku na ścianie, niewyraźnego w blasku ognia, ale głęboko wyrytego w ich umysłach. Patrzyli na prawdę, która często robi wrażenie.
— Żółw Się Rusza!
— Żółw Się Rusza!
— Żółw Się Rusza! Przywódca skinął głową.
— A teraz — rzekł — ciągniemy losy.
Wielki Bóg Om rozpalał w sobie gniew, a przynajmniej bardzo się starał. Istnieje tylko ograniczona ilość gniewu, jaki można rozpalić o cal od ziemi, ale Om się nie poddawał. Bezgłośnie przeklął chrząszcza, ale przypominało to lanie wody do stawu. A w każdym razie nie wywołało żadnych skutków — chrząszcz poszedł dalej.
Przeklął melon aż do ósmego pokolenia, ale nic się nie stało. Spróbował plagi wrzodów — a melon nadal leżał spokojnie i dojrzewał powolutku.
Bóg chwilowo znalazł się w ciężkim położeniu, a świat uznał, że może to wykorzystać. Cóż, kiedy Om wróci do swej słusznej postaci i potęgi, powiedział sobie, zostaną Podjęte odpowiednie Kroki. Plemiona Chrząszczy i Melonów pożałują, że zostały stworzone. Coś okropnego przydarzy się orłom. I… i pojawi się boskie przykazanie dotyczące sadzenia sałaty…
Kiedy ten wielki chłopak wrócił w towarzystwie mężczyzny o woskowej skórze, Wielki Bóg Om nie miał ochoty już na uprzejmości. Poza tym, z punktu widzenia żółwia, nawet najpiękniejsza ludzka istota jest tylko parą stóp, odległą szpiczastą głową i gdzieś po drodze parą nozdrzy oglądaną z niewłaściwej strony.
— Co to za jeden? — warknął.
— To brat Nhumrod — wyjaśnił Brutha. — Przewodnik nowicjuszy. Jest bardzo ważny.
— Mówiłem chyba, żebyś nie sprowadzał mi tu jakiegoś tłustego, starego pederasty! — wrzasnął głos w umyśle chłopca. — Za coś takiego twoje oczy zostaną nabite na kolumny ognia!
Brutha przyklęknął.
— Nie mogę iść do najwyższego kapłana — tłumaczył tak cierpliwie, jak tylko potrafił. — Nowicjuszy w ogóle nie wpuszczają do Wielkiej Świątyni, chyba że przy wyjątkowych okazjach. Gdyby mnie złapali, Kwizycja szybko by mi wykazała, że błądziłem. Takie jest Prawo.
— Tępy dureń! — krzyknął żółw. Nhumrod uznał, że pora się odezwać.
— Nowicjuszu Brutho — rzekł. — Z jakiego powodu przemawiasz do tego małego żółwia?
— Ponieważ… — Brutha urwał na moment. — Ponieważ on do mnie przemawia… prawda?
Brat Nhumrod przyjrzał się niedużej jednookiej głowie wysuniętej ze skorupy.
Był zasadniczo dobrym człowiekiem. Czasem demony i diabły podsuwały mu do głowy niepokojące myśli, ale pilnował, żeby owe myśli tam już pozostały. W żadnym dosłownym sensie nie zasługiwał, by nazywać go tak, jak przed chwilą żółw. Zresztą nawet gdyby go usłyszał, pomyślałby, że ma to coś wspólnego ze stopami. Poza tym zdawał sobie sprawę, że można słyszeć głosy pochodzące od demonów, a czasami bogów. Żółwie to coś nowego. Żółw sprawił, że brat Nhumrod zaczął się martwić o Bruthę, którego zawsze uważał za miłego tępaka, co to bez słowa skargi zrobi wszystko, czego się od niego wymaga. Oczywiście, wielu nowicjuszy zgłaszało się na ochotnika do czyszczenia szamba i zagród byków; czynili to z dziwnego przekonania, że świątobliwość i pobożność ma jakiś związek z brodzeniem po kolana w gnoju. Brutha nigdy się nie zgłaszał, ale jeśli otrzymał polecenie, wykonywał je — nie dlatego że chciał zrobić dobre wrażenie, ale dlatego że mu polecono. A teraz zaczął rozmawiać z żółwiami.