— Gdzie? Gdzie?
TUTAJ, OBOK CIEBIE.
— Nie widzę ich!
Śmierć chwycił wodze.
A JEDNAK, rzekł. Koń ruszył truchtem.
— Nie rozumiem! — wrzasnął Vorbis.
Śmierć zatrzymał się.
SŁASZAŁEŚ MOŻE TAKIE POWIEDZENIE, rzekł, ŻE PIEKŁO TO INNI?
— Tak. Tak, oczywiście.
Śmierć skinął głową.
Z CZASEM, powiedział, PRZEKONASZ SIĘ, ŻE TO NIEPRAWDA.
Pierwsze łodzie zgrzytnęły o piasek, a żołnierze wyskoczyli do wody sięgającej im ramion.
Nikt nie wiedział dokładnie, kto dowodzi flotą. Kraje na wybrzeżu w większości nienawidziły się wzajemnie, nie w sensie osobistym, ale w oparciu o pewne zaszłości historyczne. Z drugiej strony jednak, czy konieczny był jakiś dowódca? Żaden z krajów, które wysłały swoje okręty, nie nienawidził innych bardziej niż Omni. Konieczne stało się, żeby przestała istnieć.
Generał Argavisti z Efebu był przekonany, że on jest wodzem. Choć bowiem nie dysponował większością okrętów, to mścił się za atak na Efeb. Jednak imperator Borvorius z Tsortu siebie uważał za wodza, gdyż Tsort wysłał na wyprawę więcej okrętów niż ktokolwiek inny. Natomiast admirał Rhamap Efan z Djelibeybi wiedział, że to on dowodzi, gdyż był osobą przekonaną, że zawsze wszystkim dowodzi.
Jedynym kapitanem, który nie uważał się za dowódcę floty, był Fasta Benj, rybak pochodzący z bardzo małego narodu nomadów zamieszkujących mokradła. O ich istnieniu pozostałe kraje nie miały najmniejszego pojęcia, ale jego trzcinowa łódka znalazła się na kursie floty i została zgarnięta. Ponieważ plemię Fasty Benja wierzyło, że na świecie żyje pięćdziesiąt jeden osób, oddawało cześć gigantycznej traszce, używało bardzo dziwnego języka, którego nikt inny nie rozumiał, oraz nigdy nie widziało żelaza ani ognia, kapitan przez większość czasu tylko uśmiechał się oszołomiony.
Najwyraźniej dotarli do brzegu zbudowanego nie z trzcin i błota, jak należy, ale z małych szorstkich ziarenek. Wyciągnął więc swoją trzcinową łódkę na ląd, usiadł, patrzył z zaciekawieniem i czekał, co zrobią teraz ludzie w czapkach z pióropuszami i błyszczących kamizelkach przypominających rybie łuski.
General Argavisti rozejrzał się po plaży.
— Musieli przecież zauważyć, że nadpływamy — rzekł. — Dlaczego więc pozwolili nam zdobyć przyczółek?
Rozpalone powietrze falowało nad wydmami. Pojawiła się ciemna plamka, która rosła i nabierała kształtu w blasku słońca.
Żołnierze wylewali się na brzeg.
Generał Argavisti osłonił oczy.
— Ten człowiek idzie w naszą stronę — stwierdził.
— Może to szpieg? — zgadywał Borvorius.
— Nie bardzo rozumiem, jak mógłby być szpiegiem we własnym kraju — odparł generał. — Zresztą gdyby był szpiegiem, to by się skradał. Po tym można ich poznać.
Przybysz stanął u stóp pasa wydm. Było w nim coś, co przyciągało wzrok. Argavisti wiele razy stawał wobec wrogiej armii, co jest rzeczą zwyczajną. Jeden cierpliwie czekający człowiek zwyczajny nie był. Generał zdał sobie sprawę, że ogląda się co chwilę, by na niego popatrzeć.
— Coś niesie — zauważył po chwili. — Sierżancie! Idźcie tam i przyprowadźcie go.
Sierżant wrócił po kilku minutach.
— Mówi, że spotka się z panem w połowie drogi, generale — zameldował.
— Czy nie kazałem go przyprowadzić?
— Nie chciał iść, generale.
— Macie przecież miecz, prawda?
— Tak jest. Ukłułem go nawet, ale się nie ruszył. I przyniósł jakiegoś trupa.
— Na pole bitwy? Wiecie, to nie piknik, gdzie każdy przynosi własne zapasy.
— Panie generale…
— Słucham?
— On mówi, że prawdopodobnie jest cenobiarchą. Chce rozmawiać o traktacie pokojowym.
— Chce rozmawiać? O traktacie? Znamy te traktaty pokojowe z Omnią. Idźcie i powiedzcie mu… Nie. Weźcie paru ludzi i sprowadźcie go tutaj.
Otoczony żołnierzami Brutha przeszedł przez zorganizowane pandemonium obozu. Powinienem się bać, myślał. Często się bałem w Cytadeli. Ale nie teraz. Przeszedłem przez strach na drugą stronę.
Od czasu do czasu któryś z żołnierzy popychał go mocno. Nie jest przyjęte, by przeciwnik swobodnie wchodził do obozu, nawet jeśli chcą tego obie strony.
Doprowadzono go przed ustawiony na kozłach stół, za którym siedziało kilku potężnych mężczyzn w różnych mundurach oraz jeden niski człowieczek patroszący rybę i uśmiechający się pogodnie.
— A zatem… — zaczął Argavisti. — Cenobiarcha Omni, tak? Brutha zrzucił na piasek ciało. Wszyscy na nie spojrzeli.
— Znam go — oznajmił Borvorius. — To Vorbis! Ktoś go w końcu zabił, co? Mógłbyś przestać mi wciskać tę rybę? Czy ktoś wie, co to za człowiek? — zapytał, wskazując Fastę Benja.
— To był żółw — wyjaśnił Brutha.
— Żółw? Wcale mnie to nie dziwi. Nigdy im nie ufałem. Wiecznie się kręcą pod nogami. Słuchaj no, mówiłem przecież, że nie chcę ryby! On nie jest ode mnie, to pewne. Może to ktoś z waszych?
Argavisti z irytacją machnął ręką.
— Kto cię przysłał, chłopcze?
— Nikt. Przyszedłem z własnej woli. Ale możecie uznać, że przybywam z przyszłości.
— Jesteś filozofem? A gdzie twoja gąbka?
— Przypłynęliście, by wydać wojnę Omni. To nie jest dobry pomysł.
— Z punktu widzenia Omni, owszem.
— Z każdego punktu widzenia. Prawdopodobnie nas pokonacie. Ale nie wszystkich. I co zrobicie potem? Zostawicie tu garnizon? Na zawsze? W końcu nowe pokolenie spróbuje odwetu. Dlaczego to zrobiliście, nie będzie dla nich istotne. Będziecie ciemięzcami. Przystąpią do walki. Może nawet zwyciężą. I zacznie się następna wojna. Aż pewnego dnia ludzie zapytają: Dlaczego wtedy nie załatwili tych spraw? Na plaży? Zanim wszystko się zaczęło? Zanim zginęło tylu ludzi? Teraz mamy tę szansę. Czyż nie sprzyja nam szczęście?
Argavisti przypatrywał mu się zdumiony. Po chwili szturchnął Borvoriusa.
— Co on powiedział?
Borvorius lepiej od pozostałych radził sobie z myśleniem.
— Czy mówisz o kapitulacji?
— Tak. Jeśli tak brzmi to słowo. Argavisti nie wytrzymał.
— Nie możesz tego zrobić!
— Ktoś musi. Wysłuchajcie mnie. Vorbis nie żyje. Zapłacił za swoje winy.
— Ale niewystarczająco. A co z waszymi żołnierzami? Chcieli złupić nasze miasto!
— Czy pańscy żołnierze wykonują rozkazy? ^ — Oczywiście!
— I zabiliby mnie teraz, gdyby im pan polecił?
— Ma się rozumieć!
— A przecież jestem nieuzbrojony — zauważył Brutha. Zapadła nerwowa cisza. Słońce świeciło jasno.
— Kiedy mówiłem, że wykonują… — zaczął Argavisti.
— Nie przybyliśmy tu na rokowania — przerwał mu Borvorius. — Śmierć Vorbisa niczego w zasadzie nie zmienia. Mamy zadbać o to, by Omnia nikomu już nie zagrażała.
— Nie zagraża. Wyślemy materiały i ludzi, by pomóc w odbudowie Efebu. I złoto, jeśli chcecie. Zredukujemy naszą armię. I tak dalej. Uznajcie, że nas pobiliście. Otworzymy nawet granice Omni dla innych religii, które zechcą wznosić tu swe świątynie.
W jego głowie odbił się echem głos, jakby osoby stojącej za plecami, która mówi: „Przesuń białą królową przed czarnego króla”, kiedy człowiek myślał już, że gra samodzielnie.
I. Co?
— To zachęci nas do… wysiłku. II. Inni bogowie? Tutaj?
— Rozwinie się wolny handel wzdłuż wybrzeża. Chcę, by Omnia zajęła swoje miejsce wśród innych krajów.