III. Słyszałem, że wspominasz o innych bogach.
— Jej miejsce jest na dnie — oświadczył Borvorius.
— Nie. To się nie uda.
IV. Czy moglibyśmy wrócić do sprawy innych bogów?
— Muszę panów na chwilę przeprosić — poinformował uprzejmie Brutha. — Chciałbym się pomodlić.
Nawet Argavisti nie zaprotestował, gdy Brutha odszedł kawałek wzdłuż brzegu. Jak głosił św. Ungulant każdemu, kto chciał słuchać, bycie szaleńcem miało pewne zalety. Ludzie wahali się, czy kogoś takiego powstrzymywać, w obawie że to tylko pogorszy jego stan.
— Słucham? — rzucił pod nosem Brutha.
V. Jakoś sobie nie przypominam żadnej dyskusji na temat innych bogów wyznawanych w Omni.
— Ależ to będzie z korzyścią dla ciebie — zapewnił Brutha. — Ludzie szybko się przekonają, że ci inni są do niczego. Prawda? Skrzyżował palce, kryjąc dłoń za plecami.
VI. Tu chodzi o religię, mój mały. Nie o jakieś nieszczęsne zakupy porównawcze. Nie będziesz poddawał swego Boga działaniu Rynku!
— Przepraszam. Rozumiem, że masz powody do obaw…
VII. Obaw? Ja? Przed bandą wystrojonych bab i mięśniaków, tych pozerów z trefionymi brodami?
— To świetnie. A więc załatwione.
VIII. Nie przetrwają nawet pięciu minut. …Co?
— Teraz lepiej już pójdę i jeszcze raz spróbuję porozmawiać z tymi ludźmi.
Zauważył jakiś ruch między wydmami.
— Och, nie — jęknął. — Ci idioci…
Odwrócił się i co sił pognał w stronę wyciągniętych na brzeg okrętów.
— Nie! To nie tak! Słuchajcie! Słuchajcie!
Ale tamci także zobaczyli wojsko.
Z wyglądu było imponujące, może nawet bardziej niż w rzeczywistości. Kiedy rozeszła się wieść, że wylądowała wielka nieprzyjacielska flota mająca w planach na poważnie łupić, rabować oraz — ponieważ wrogowie pochodzili z krajów cywilizowanych — gwizdać i mrugać na kobiety, robić na nich wrażenie tymi swoimi przeklętymi krzykliwymi mundurami, kusić je tymi swoimi przeklętymi krzykliwymi towarami konsumpcyjnymi, wiadomo to, pokaże taki lustro z polerowanego brązu i już babie uderza do głowy, można by pomyśleć, że coś jest nie w porządku z miejscowymi chłopakami… Kiedy więc rozeszła się wieść, ludzie albo uciekali w góry, albo chwytali jakiś poręczny, wygodny do zamachu przedmiot, kazali babci chować rodzinne skarby w bieliźnie i szykowali się do walki.
A na czele jechał żelazny wóz. Para unosiła się z komina. Urn widać zdołał go jakoś uruchomić.
— Głupcy! Głupcy! — krzyknął Brutha do świata jako takiego i biegł dalej.
Przybysze formowali już linie obronne. Ich dowódca, którykolwiek to był, zdumiał się, widząc atak prowadzony przez jednego człowieka.
Borrorius chwycił Bruthę, który wyraźnie chciał się rzucić na rząd włóczni.
— Rozumiem — powiedział. — Zająłeś nas rozmową, żeby twoi żołnierze mogli obsadzić pozycje, tak?
— Nie! Nie tego chciałem!
Borvorius zmrużył oczy. Przeżył w swoim życiu wiele bitew — nie dlatego że był głupcem.
— Nie — przyznał. — Może nie chciałeś. Ale to bez znaczenia. Posłuchaj mnie, naiwny młody księżulku. Czasami trzeba stoczyć wojnę. Sprawy zaszły za daleko, by wystarczyły słowa. Działają… inne siły. A teraz wracaj do swoich. Może kiedy wszystko już się skończy, obaj będziemy jeszcze żyli. Wtedy porozmawiamy. Najpierw walka, potem rokowania. Tak to działa, mój chłopcze. To jest historia. Idź już.
Brutha odwrócił się.
I. Czy mam ich porazić?
— Nie!
II. Mogę sprawić, że będą jako pyl. Wystarczy, że powiesz stówo.
— Nie. To jeszcze gorsze niż wojna.
III. Mówiłeś przecież, że Bóg musi chronić swój lud…
— Jacy byśmy byli, gdybyśmy wymagali od ciebie rażenia uczciwych ludzi?
IV. Nie poprzebijani strzałami?
— Nie.
Omnianie rozwijali szyk między wydmami. Wielu skupiło się wokół obitego żelazem wozu. Brutha spoglądał na to poprzez mgłę rozpaczy przesłaniającą mu oczy.
— Czy nie mówiłem, że chcę iść do nich sam? Oparty o Żółwia Symonia uśmiechnął się posępnie.
— Udało się? — zapytał.
— Myślę… Chyba nie.
— Wiedziałem. Przykro mi, że sam musiałeś się przekonać. Sprawy czasem tak jakby chciały się wydarzyć. Ludzie stają przed sobą i… i tyle.
— Ale gdyby tylko zechcieli…
— Pewnie. Mógłbyś tego użyć jako przykazania. Coś brzęknęło głośno i z boku Żółwia otworzyła się klapa. Z otworu tyłem wysunął się Urn. Trzymał w ręku klucz.
— Co to jest? — spytał Brutha.
— To machina do walki — wyjaśnił Symonia. — Żółw Się Rusza, co?
— Do walki z Efebianami? Urn odwrócił się niespokojnie.
— Co?
— Zbudowałeś to… tę rzecz… żeby walczyć z Efebianami?
— Ale… No nie, nie… — Urn wyraźnie się zaniepokoił. — Walczymy z Efebianami?
— Ze wszystkimi — oznajmił Symonia.
— Aleja nigdy… Przecież jestem… Nigdy… Brutha przyjrzał się ostrzom na kołach i zębatym płytom pancerza.
— To maszyna, która sama się porusza — powiedział Urn. — Chcieliśmy jej użyć do… To znaczy… Słuchajcie, przecież ja nie chciałem…
— Jest nam potrzebna — stwierdził Symonia.
— Jakim nam?
— Co wylatuje przez ten długi dziób z przodu? — zainteresował się Brutha.
— Para — wyjaśnił smętnie Urn. — Jest połączony z zaworem bezpieczeństwa.
— Aha.
— Wylatuje bardzo gorąca — dodał Urn i przygarbił się.
— Tak?
— Właściwie to parzy.
Spojrzenie Bruthy przesunęło się z wylotu pary na wirujące ostrza.
— Bardzo filozoficzne — stwierdził.
— Zamierzaliśmy użyć jej przeciwko Vorbisowi — zapewnił Urn.
— A teraz nie użyjecie. Zostanie wykorzystana przeciwko Efebianom. Wiesz, kiedyś myślałem, że to ja jestem głupi. A potem spotkałem filozofów.
Symonia przerwał milczenie. Poklepał Bruthę po ramieniu.
— Wszystko się ułoży — obiecał. — Nie przegramy. W końcu… — uśmiechnął się zachęcająco — …Bóg jest po naszej stronie.
Brutha odwrócił się. Nie był to techniczny cios, ale był dostatecznie silny, żeby Symonia okręcił się dookoła i złapał za podbródek.
— Za co to było? Przecież tego chciałeś!
— Mamy takich bogów, na jakich zasługujemy — oznajmił Brutha. — A moim zdaniem nie zasługujemy na żadnych. Głupcy. Głupcy! Najrozsądniejszy człowiek, jakiego w tym roku spotkałem, żyje na słupie na pustyni. Głupcy. Myślę, że powinienem wejść na słup jak on.
I. Dlaczego?
— Bogowie i ludzie, ludzie i bogowie… Wszystko dzieje się dlatego, że działo się tak wcześniej. To głupie.
II. Ale ty jesteś Wybrańcem.
— To wybierz kogoś innego.
Brutha odszedł między szeregami naprędce zebranej armii. Nikt nie próbował go zatrzymywać. Dotarł do ścieżki prowadzącej na klify i nawet się nie obejrzał, by spojrzeć na szyki wojsk.
— Nie będziesz oglądał bitwy? Potrzebny mi ktoś, kto będzie patrzył na bitwę.