Didactylos siedział na kamieniu z dłońmi złożonymi na lasce.
— O… To pan — rzucił gorzko Brutha. — Witamy w Omni.
— Pomaga, jeśli podchodzisz do tego filozoficznie — pocieszył go Didactylos.
— Ale przecież nie ma żadnego powodu, by walczyć!
— Owszem, jest. Honor, zemsta, obowiązek i takie rzeczy.
— Naprawdę pan tak uważa? Myślałem, że filozofowie powinni być logiczni.
Didactylos wzruszył ramionami.
— No cóż, według mnie logika to jedyny sposób, by być ignorantem według reguł.
— Miałem nadzieję, że skoro Vorbis nie żyje, wszystko się skończy. Didactylos spoglądał w swój wewnętrzny świat.
— Wiele czasu trzeba, żeby umarł ktoś taki jak Vorbis. Tacy ludzie pozostawiają echa w historii.
— Rozumiem, o co panu chodzi.
— Jak tam machina parowa Urna? — spytał filozof.
— Wydaje mi się, że trochę się martwi z jej powodu — odparł chłopiec.
Didactylos zachichotał i stuknąt laską o ziemię.
— Ha! Uczy się! Każda rzecz działa w obie strony.
— Powinna — przyznał Brutha.
Coś podobnego do złocistej komety przemknęło po niebie nad Dyskiem. Om szybował niby orzeł, unoszony świeżością i mocą wiary. Przynajmniej jak długo potrwa. Wiara tak gorąca, tak rozpaczliwa, nigdy nie płonie zbyt długo. Ludzkie umysły nie są w stanie jej podtrzymywać. Ale póki trwała, był silny.
Centralna iglica Cori Celesti wznosi się z gór wokół Osi — dziesięć pionowych mil zielonego lodu i śniegu, a na ich szczycie wieże i kopuły Dunmanifestin.
Tam właśnie żyją bogowie świata Dysku.
A w każdym razie wszyscy ci, którzy coś znaczą. Co dziwne, chociaż dostanie się tam zajmuje zwykle bogu całe lata trudów, wysiłków i intryg, to kiedy tam trafi, wydaje się, że właściwie nic już nie robi. Pije tylko za dużo i dla rozrywki uprawia odrobinę lekkiego zepsucia. Wiele systemów rządów realizuje podobny schemat.
Bogowie zajmują się grami. Zwykle są to proste gry, gdyż bogowie łatwo się nudzą zajęciami zbyt skomplikowanymi. To niezwykłe, że gdy pomniejsze bóstwa mają tylko jeden cel, wręcz są jednym celem, często przez miliony lat, wielcy bogowie miewają okres skupienia uwagi nie dłuższy niż zwykły komar.
A styl? Gdyby bogowie Dysku byli ludźmi, uważaliby trzy gipsowe kaczuszki za sztukę nazbyt awangardową.
Do głównego holu prowadziły dwuskrzydłowe wrota. Teraz zatrzęsły się od potężnego stukania.
Bogowie obojętnie podnieśli głowy znad tego, czym się akurat zajmowali, i zaraz stracili zainteresowanie.
Wrota runęły do wnętrza.
Om przekroczył nad ich szczątkami i rozejrzał się z miną kogoś, kto musi coś znaleźć i nie ma na to wiele czasu.
— Dobra — powiedział.
Io, bóg gromu, spojrzał z wysokości swego tronu i groźnie potrząsnął młotem.
— Kim jesteś?
Om podszedł, chwycił go za togę i błyskawicznie walnął czołem w nos.
Kto tak naprawdę wierzy jeszcze w boga gromu?
— AJ!
— Słuchaj no, przyjacielu, nie mam czasu na rozmowy z jakimś mięczakiem w prześcieradle. Gdzie są bogowie Efebu i Tsortu?
Io, trzymając się za nos, machnął drugą ręką w stronę środka holu.
— Ale nie musiałeś tego robić! — powiedział z wyrzutem.
Om ruszył przez salę.
W samym środku stało coś, co na pierwszy rzut oka przypominało okrągły stół. Trochę bliżej stawało się podobne do modelu świata Dysku, kompletnego, razem ze słoniami i wszystkim. A z całkiem bliska w jakiś nieokreślony sposób zaczynało wyglądać jak prawdziwy Dysk, widziany z daleka, ale przysunięty. Coś się na nim nie zgadzało z odległościami, budził wrażenie zwiniętych ciasno wielkich przestrzeni. Prawdziwego Dysku nie pokrywała jednak siatka lśniących linii zawieszonych tuż nad powierzchnią — a może całe mile nad powierzchnią?
Om nie widział tego jeszcze, ale wiedział, co ma przed sobą. Cząstka i fala, jednocześnie mapa i miejsce na mapie odwzorowane. Gdyby skupił wzrok na kopule na szczycie maleńkiej Cori Celesti, z pewnością zobaczyłby siebie stojącego nad jeszcze mniejszym modelem… i tak dalej, coraz głębiej, aż do punktu, w którym wszechświat zwija się niczym ogon amonitu, stworzenia żyjącego miliony lat temu, które nigdy nie wierzyło w żadnych bogów…
Bogowie stali dookoła i przypatrywali się uważnie.
Om odsunął na bok drobną boginię dostatku.
Kostki frunęły tuż nad światem; stało tam również mnóstwo glinianych figurek i leżały sztony. Żadna omnipotencja nie była potrzebna, żeby wiedzieć, co się tu dzieje.
— Uderzył bie w doz! Om obejrzał się.
— Nigdy nie zapominam twarzy, przyjacielu. Dlatego lepiej zabierz stąd swoją, dobrze? Póki jeszcze coś z niej zostało. Wrócił do gry.
— Przeprasza — odezwał się głos przy jego pasie. Stała tam bardzo duża traszka.
— Tak?
— Ty nie powinna tak robić tutaj. Nie Porażać. Nie tutaj. Taka zasady. Ty chce walka, ty każe twoja ludzie walczyć z jego ludzie.
— Kim jesteś?
— P’tang-P’tang, ja.
— Jesteś bogiem?
— Absolutna.
— Tak? A ilu masz wyznawców?
— Pięćdziesiąt jeden.
Traszka spojrzała na Oma pytająco i dodała:
— Czy to mnóstwo? Nie umieć liczyć.
Wskazała dość prymitywnie ulepioną figurkę na brzegu w Omni.
— Ale mam stawka — oświadczyła. Om przyjrzał się małej postaci rybaka.
— Jeśli on zginie, będziesz mieć pięćdziesięciu wyznawców — zauważył.
— To więcej czy mniej niż pięćdziesiąt jeden?
— Dużo mniej.
— Absolutna?
— Tak.
— Nikt nie powiedziała.
Kilkadziesiąt bóstw obserwowało wydarzenia na plaży. Om niejasno przypominał sobie efebiańskie posągi. Była tam bogini ze źle wyrzeźbioną sową… Tak.
Potarł czoło. Nie było to boskie myślenie. Kiedy się jest tu, na górze, wszystko wydaje się prostsze. To tylko gra. Zapomina się, że na dole to wcale nie zabawa. Giną ludzie. Kończyny bywają obrąbywane. Jesteśmy tutaj niczym orły, pomyślał. Czasami pokazujemy żółwiowi, jak się lata.
A potem go wypuszczamy.
— Tam, na dole, ludzie będą umierać — oświadczył boskiemu światu jako całości.
Tsortiański bóg słońca nawet się nie obejrzał.
— Po to przecież są — stwierdził. W ręku trzymał kubek z kośćmi, wyglądający całkiem jak ludzka czaszka z rubinami w oczodołach.
— A tak — mruknął Om. — Na chwilę o tym zapomniałem. — Spojrzał na czaszkę, po czym zwrócił się do drobnej bogini dostatku. — Co to takiego, skarbie? Róg obfitości? Mogę obejrzeć? Dzięki.
Wyrzucił z rogu trochę owoców. Potem szturchnął boga traszkę.
— Na twoim miejscu, przyjacielu, poszukałbym czegoś długiego i ciężkiego.
— Czy jeden to mniej niż pięćdziesiąt jeden?
— Tyle samo — odparł stanowczo Om. Zmierzył wzrokiem głowę tsortiańskiego boga.
— Ale ty ma tysiące — zauważył bóg traszka. — Ty walczy o tysiące. Om podrapał się w głowę. Za dużo czasu tam spędziłem, uznał. Nie mogę przestać myśleć na poziomie gruntu.
— Uważam — rzekł — że jeśli chcesz mieć tysiące, musisz walczyć o jednego.
Stuknął w ramię boga słońca.
— Hej, słoneczko!
A kiedy bóg się odwrócił, Om rozbił mu na głowie róg obfitości.