Выбрать главу

Nie był to największy posąg Oma, ale stał najbliżej — na poziomie lochów przeznaczonych dla więźniów i heretyków. Zbudowano go z żelaznych płyt połączonych nitami. Korytarze były puste, tylko gdzieś daleko para nowicjuszy pchała wózek.

— To wielki byk — stwierdził żółw.

— To podobizna Wielkiego Boga Oma w jednej z Jego doczesnych inkarnacji — wyjaśnił z dumą Brutha. — I ty twierdzisz, że jesteś Nim?

— Ostatnio nie czułem się najlepiej — odparł żółw i mocniej wyciągnął chudą szyję. — Tam są drzwiczki na grzbiecie! — zauważył. — Po co mu drzwiczki na grzbiecie?

— Żeby włożyć tam to, co grzeszne.

— A po co te drugie na brzuchu?

— Żeby wysypać oczyszczone popioły. A dym wydobywa się z nozdrzy jako znak dla bezbożników.

Wykręcając szyję, żółw przyjrzał się rzędowi zakratowanych drzwi. Obejrzał pokryte sadzą ściany. Popatrzył na puste teraz palenisko pod żelaznym bykiem. Wyciągnął wnioski. Zamrugał jedynym okiem.

— Ludzie? — zapytał w końcu. — Smażycie tam ludzi?

— No właśnie! — krzyknął tryumfalnie Brutha. — To dowód, że nie jesteś Wielkim Bogiem! On by wiedział, że oczywiście nie palimy tam ludzi. Palić tam ludzi? To niewyobrażalne!

— Aha… — mruknął żółw. — Więc co?

— Posąg służy niszczeniu heretyckich pism i innych tego rodzaju śmieci — wyjaśnił Brutha.

— Bardzo rozsądne — pochwalił żółw.

— Grzesznicy i przestępcy doznają oczyszczenia przez ogień w lochach Kwizycji albo czasami przed Świątynią. Wielki Bóg na pewno by to wiedział.

— Musiałem chyba zapomnieć — odparł cicho żółw.

— Wielki Bóg Om… — święte rogi — …wiedziałby, że On sam, osobiście, nakazał prorokowi Wallspurowi… — Brutha odchrząknął i zmarszczył czoło, zezując lekko. Oznaczało to, że rozpoczął ciężki proces myślenia. — „Niech święty ogień bez reszty zniszczy niewiernego”. To werset sześćdziesiąty piąty.

— Ja tak powiedziałem?

— W roku Pobłażliwego Warzywa biskup Kreeblephor walczył z demonem i nawrócił go jedynie mocą swego rozumu — mówił dalej Brutha. — Demon nawet przystąpił do Kościoła i został subdiakonem. Przynajmniej tak mówią.

— Przeciwko walce nic nie mam… — zaczął żółw.

— Twój kłamliwy język nie zdoła mnie skusić, gadzie! — zawołał Brutha. — Bowiem silny jestem w wierze! Żółw stęknął z wysiłku.

— Niech porażą cię gromy!

Mała, wręcz bardzo mała czarna chmura pojawiła się nagle nad głową Bruthy i mały, bardzo mały piorun lekko przypalił mu brew. Miał mniej więcej taką moc jak iskra strzelająca z kociego futra w ciepły, suchy dzień.

— Aj!

— Teraz mi wierzysz? — spytał żółw.

* * *

Na dachu Cytadeli dmuchał lekki wietrzyk. Poza tym rozciągał się stąd widok na pustynię.

Fri’it i Drunah odczekali chwilę, żeby odzyskać oddech. Potem Fri’it zapytał:

— Jesteśmy tu bezpieczni?

Drunah uniósł głowę. Nad suchymi wzgórzami krążył orzeł. Biskup zaczął się zastanawiać, jak dobry słuch ma taki ptak. Na pewno miał coś znakomitego. Czy aby nie słuch? Mógł usłyszeć ruch stworzenia pół mili niżej, w ciszy pustyni? Zresztą, do diabła, przecież nie potrafi o tym opowiedzieć, prawda?

— Prawdopodobnie — odparł.

— Mogę ci ufać? — spytał znowu Fri’it.

— A ja tobie?

Fri’it zabębnił palcami o balustradę.

— Hm…

Na tym polegał problem — problem wszystkich naprawdę tajnych stowarzyszeń: były tajne. Ilu członków miał Ruch Żółwia? Nikt dokładnie nie wiedział. Jak się nazywał człowiek obok? Wiedzieli dwaj inni członkowie, ponieważ oni go wprowadzali, ale kim byli pod maskami? Niestety, wiedza była groźna. Jeśli człowiek wiedział, Kwizycja mogła powoli wydobyć z niego te informacje. Dlatego każdy wolał dopilnować, żeby zbyt wiele nie wiedzieć. Dzięki temu rozmowy były o wiele prostsze na spotkaniach komórek Ruchu, a prawie niemożliwe poza nimi.

Z problemem tym zmagali się wszyscy ostrożni konspiratorzy w historii: jak konspirować, nie wypowiadając do nie całkiem zaufanego współkonspiratora słów, które powtórzone, mogą wskazać winnego rozgrzanym do czerwoności prętem grzechu?

Mimo wietrzyku na czole Drunaha wystąpiły drobne kropelki potu, co sugerowało, że sekretarza dręczą podobne obawy. Ale nie były dowodem. A Fri’itowi nieumieranie weszło głęboko w nawyk.

Stuknął kostkami palców.

— Święta wojna — rzekł.

To było raczej bezpieczne. Wypowiedź nie zawierała żadnej wskazówki dotyczącej opinii Fri’ita o tym wydarzeniu. Nie powiedział: „Na Boga, znowu święta wojma! Czy ten człowiek zwariował? Jakiś idiota misjonarz pozwala się zabić, jakiś obcy zapisuje jakiś bełkot na temat kształtu świata, a my mamy iść na wojnę?”. Gdyby go przyciśnięto — a właściwie rozciągnięto i połamano kości — zawsze mógł twierdzić, że miał na myśli coś w rodzaju: „Nareszcie! Nie można zlekceważyć takiej okazji, by zginąć chwalebnie dla Oma, jedynego prawdziwego Boga, który Zdepcze Nieprawych swymi Żelaznymi Kopytami!”. Nie sprawi to wielkiej różnicy — dowody nigdy się nie liczyły na niskich poziomach, gdzie zamiast nich wystarczały oskarżenia, ale jest szansa, że u jednego czy dwóch inkwizytorów wzbudzi uczucie, iż może jednak się pomylili.

— Oczywiście, w ostatnim stuleciu Kościół jest o wiele mniej waleczny — zauważył Drunah, spoglądając na pustynię. — Wiele energii pochłaniają przyziemne sprawy imperium.

Stwierdzenie. Najmniejszej szczeliny, w którą można by wcisnąć rozszczepiacz kości.

— Była krucjata przeciwko Hodgsonitom — przypomniał zamyślony Fri’it. — I podporządkowanie Melchiorytów. I rozwiązanie sprawy fałszywego proroka Zęba. I naprawa Ashelian, i pokuta…

— Ale to przecież tylko polityka — przerwał mu Drunah.

— Hm… Tak, rzeczywiście. Masz rację.

— Poza tym, naturalnie, nikt nie mógłby zwątpić w mądrość wojny o dalsze poszerzenie czci i chwały Wielkiego Boga.

— Nie. W to nikt nie mógłby wątpić — zgodził się Fri’it, który wiele razy chodził po polach bitew następnego dnia po zwycięstwie i miał możliwość przekonania się, co ono oznacza. Omnianie zakazywali używania wszelkich środków odurzających. W takich chwilach zakaz ów naprawdę mu ciążył: kiedy nie śmiał zasnąć z lęku przed swymi snami.

— Czy Wielki Bóg nie rzeki, ustami swego proroka Abbysa, że nie ma większej i bardziej chwalebnej ofiary niż własne życie oddane dla Oma?

— Istotnie, tak rzekł.

Fri’it nie mógł nie myśleć, że zanim Abbys został wybrańcem Wielkiego Boga, przez pięćdziesiąt lat był biskupem w Cytadeli. Wrzeszczący nieprzyjaciele nigdy nie biegli na niego ze wzniesionymi mieczami. Nigdy nie patrzył w oczy komuś, kto życzył mu śmierci — chociaż nie, patrzył oczywiście, ponieważ Kościół miał swoją politykę, ale przynajmniej ten ktoś nie trzymał w ręku środka pozwalającego na natychmiastową realizację tych życzeń.

— Zginąć z honorem za wiarę to rzecz szlachetna — zaintonował Drunah, jak gdyby czytał te słowa z jakiejś wewnętrznej księgi.

— Tak nam mówią prorocy — zgodził się żałośnie Fri’it.

Dobrze wiedział, że niezbadane są wyroki Wielkiego Boga. Om wybierał swych proroków, ale wydawało się, że niezbędna Mu jest pomoc. Może był zbyt zajęty, żeby sam się tym zająć. Ostatnio jakoś częściej odbywały się spotkania, częściej kiwano głowami i wymieniano spojrzenia, nawet podczas nabożeństw w Wielkiej Świątyni.