Выбрать главу

— Gdyby Wielki Dom pozwolił nam sprowadzić misjonarzy, moglibyśmy nawrócić wszystkich na, powiedzmy, neopanteizm. Moim zdaniem neopanteizm jest znacznie bardziej krzepiący, no i o wiele bardziej naukowy niż wasza mitologia. Jeżeli wasza społeczność musi koniecznie w coś wierzyć, niechże to będzie przynajmniej wiara zgodna z faktami, jakie technologia współczesna już wkrótce uczyni i dla was oczywistymi,

— Być może. Przypuszczam także, że ustrój rodowy jest zbyt zawiły i sztywny jak na nowoczesną organizację społeczną… Tak, chodzi o głębsze zmiany niż zwykłe uprzemysłowienie.

— Naturalnie — podchwycił Lombard. — Chodzi o zupełną przemianę umysłowości. Zresztą, z czasem do tego dojdziecie. Po wyjeździe Allana budowaliście fabryki atomowe i statki kosmiczne. Proponuję wam tylko, abyście trochę przyspieszyli ten proces.

— A język?…

— Nie chce być posądzony o szowinizm, ale uważam, że wszyscy Cundalończycy powinni uczyć się solarskiego. Prędzej czy później będzie im potrzebny.

Wszyscy wasi uczeni i technicy muszą posługiwać się nim zawodowo. Języki Laui, Muara i inne są piękne, ale dla wyrażania terminów naukowych zupełnie się nie nadają. Sama już wielopojęciowość… szczerze mówiąc wasze księgi filozoficzne brzmią dla mnie przeraźliwie mętnie. Piękne, ale pozbawione określonego sensu. Waszemu językowi brakuje precyzji.

— Zawsze uważano — odparł smutnie Vahino — że Arakles i Vranamaui są wzorem krystalicznej jasności myśli. I przyznać muszę, że dla mnie znowu wasz Kant czy Russell, a nawet Korzybski nie zawsze są zrozumiali. Inna sprawa, że nie mam w tym odpowiedniej biegłości. Zapewne ma pan rację. Młodsze pokolenie przyzna ją panu z pewnością.

— Przedstawię sprawę Wielkiemu Domowi — zakonkludował — i może już teraz uda się coś zrobić. Ale w żadnym razie nie będzie pan czekać długo. Cała nasza młodzież tylko marzy, by stać się taką, jak pan sobie życzy. To gwarancja sukcesu.

— Tak — przyznał Lombard. Po chwili zaś dodał miękko: — Wolałbym, żeby sukces nie miał tak wysokiej ceny. Ale wystarczy spojrzeć na Skontar, aby pojąć, jak bardzo to jest konieczne.

— O, Skontar! W ciągu ostatnich trzech lat dokonali prawdziwych cudów. Przetrwali wielki głód i teraz nie tylko się odbudowali, ale nawet zorganizowali wyprawy na odległe gwiazdy w poszukiwaniu kolonii. — Vahino skrzywił się w uśmiechu. — Nie żywię miłości dla naszych dawnych wrogów, ale trudno ich nie podziwiać.

— Dzielni są — zgodził się Lombard. — Ale co przyjdzie z samej dzielności? Przestarzała technika jest dla nich kamieniem u szyi. Cundaloa już teraz ma globalną produkcję trzy razy większą. Ich międzygwiezdne kolonie to tylko wątły gest kilkuset jednostek. Skontar może wyżyć, ale będzie zawsze potęgą dziesiątego rzędu. Tylko patrzeć, a stanie się waszym satelitą.

— I to nie dlatego — mówił Lombard — by brakło im zasobów naturalnych czy innych. Rzecz w tym, że odrzucając naszą ofertę pomocy — a tak właściwie było — wyłączyli się z głównego nurtu galaktycznej cywilizacji. Przecież teraz dopiero próbują rozwinąć naukowe pojęcia i wytworzyć sprzęt, jaki my mieliśmy przed stu laty. A robią takie błędy, że można by śmiać się, gdyby to nie było żałosne. Ich język, podobnie jak wasz, nie nadaje się do myśli naukowej, a tradycja ciągle ich skuwa. Widziałem na przykład ich statki kosmiczne, które budowali według własnej konstrukcji, zamiast kopiować nasze modele… po prostu groteska. Sto różnych dróg, aby trafić na szlak, którym my idziemy od dawna. Mają statki kuliste, owalne, sześcienne… słyszałem nawet, że ktoś tam projektuje statek czwórścienny!

— W zasadzie to możliwe — mruknął Vahino. — Geometria Riemanna, na której opiera się napęd międzygwiezdny, dopuszcza…

— Wykluczone! Ziemia próbowała już tego i nic nie wyszło. Tylko dziwak — a uczeni Skontaru w swoim odosobnieniu stają się rasą dziwaków — może tak myśleć. Nam, ludziom, poszczęściło się i to wszystko. Ale i u nas długo trwało, zanim nasza kultura wytworzyła mentalność stosowną dla naukowej cywilizacji. Do tego czasu postępu w technologii prawie nie było. A później sięgnęliśmy gwiazd. Inne rasy mogą zrobić to samo, ale najpierw muszą wykształcić odpowiednią cywilizacje, właściwą umysłowość. A bez naszego przewodnictwa ani Skontar, ani żadna inna planeta nie zdoła tego uczynić jeszcze przez długie wieki.

— Co przypomina mi — ciągnął Lombard grzebiąc w kieszeniach — że dostałem właśnie jeden ze skontarskich przeglądów filozoficznych. Jak pan wie, pewien kontakt wciąż jeszcze istnieje, oficjalnie debit nie został odebrany. Tyle, że ze Skangiem nie chcemy mieć do czynienia. Mniejsza z tym. Dość, że jeden z ich filozofów, Dyrin, który pracuje nad ogólną semantyką, wywołał ostatnio sensacją… — Lombard znalazł nareszcie pismo — Pan czyta po skontarsku, prawda?

— Tak — rzekł Vahino. — W czasie wojny pracowałem w wywiadzie. Niech pan pokaże… — odszukał wspomniany artykuł i zaczął tłumaczyć na głos:

“W poprzednich rozprawach autor wykazał, że zasada bezpierwiastkowości nie jest sama w sobie uniwersalna, lecz musi być poddana pewnym psychomatematycznym zastrzeżeniom wynikającym z uwzględnienia pola broganarycznego — tego nie rozumiem — które w powiązaniu z atomofalami elektronowymi…”

— Co to za abrakadabra? — wybuchnął Lombard.

— Nie wiem — odparł bezradnie Vahino. — Umysłowość skontarska jest mi równie obca jak panu.

— Jakieś gładzenie — rzekł Lombard, — Z poczciwym skontarskim dogmatyzmem zgadujzgadulskim na dokładkę! rzucił przegląd na mały piecyk z brązu, a ogień ogarnął szybko cieniutkie karty. — Brednie, co widzi z łatwością każdy, kto ma trochę pojęcia o ogólnej semantyce, a choćby krztę rozsądku! — uśmiechnął się wzgardliwie i trochę nieszczerze, i pokiwał głową. — Rasa dziwaków!

* * *

— Chciałbym, żebyś znalazł dla mnie jutro parę godzin — rzekł Skorrogan.

— Postaram się — Thordin XI, Valtam Imperium Skontaru, skinął swą przerzedzoną grzywą. — Choć wolałbym w przyszłym tygodniu.

— Jutro! Bardzo o to proszę!

— Dobrze — zgodził się Thordin. — Ale o co chodzi?

— Chciałbym odbyć z tobą małą wycieczkę na Cundaloa.

— Dlaczego akurat tam? I dlaczego akurat jutro?

— Powiem, jak się spotkamy — Skorrogan skłonił głowę, pokrytą gęstą jeszcze, ale białą jak mleko grzywą i wyłączył swój ekran.

Thordin uśmiechnął się pobłażliwie. Skorrogan znany był ze swych dziwactw. “No, ale my, starcy, musimy trzymać się razem — pomyślał. — Wyrosły już dwa pokolenia i obydwa nam depcą po piętach”.

Trzydzieści kilka lat wewnętrznej banicji bardzo, rzecz jasna, zmieniło tak ongi radośnie pewnego siebie Skorrogana. Ale przynajmniej nie zgorzkniał. Kiedy powolna odbudowa Skontaru zaczęła dawać tak niewątpliwy rezultat, że zapomniano o jego nieudanej misji, krąg przyjaciół stopniowo powrócił. Żył nadal samotnie, ale przestano go witać kosym spojrzeniem. A Thordin przekonał się, że ich dawna przyjaźń jest równie żywa jak niegdyś, i często odwiedzał Kraakahaym lub zapraszał Skorrogana do pałacu. Ofiarował nawet staremu arystokracie udział w Wysokiej Radzie, ale tamten odmówił i minęło dalszych dziesięć lat — a może dwadzieścia? — w ciągu których Skorrogan sprawował tylko swą dziedziczną godność książęcą. Aż teraz dopiero pierwszy raz zwrócił się z prośba… “Tak — myślał Thordin — polecę z nim jutro. Do licha z pracą! Monarchom też czasem należy się urlop.”

Wstał z fotela i podszedł utykając do okna. Nowa endokrynowa kuracja cudownie wpływała na jego reumatyzm, ale jeszcze nie była ukończona. Dreszcz go przejął na widok śniegu zasypującego dolinę. Zima znów była blisko.