— Czy odkryto jakieś zmiany mózgowe?
— Nie, zapewniono mnie, że nie mam żadnych zaburzeń organicznych.
— Próbował pan psychoterapii?
— Próbowałem wszystkiego: psychoanalizy, elektroterapii, metody Smitha, Ramesa, myśli odchyleniowej, dyferencjacji…
— I co powiedzieli? — zapytał Morgan. — Przecież musieli coś znaleźć.
— Prawie nic. Pewną wrodzoną niestałość, ukryte motywacje, niezdolność do przyjęcia status quo…
Morgan zaczął się przechadzać po biurze wzdłuż i wszerz z rękami założonymi z tyłu. Milczał długą chwilę, zagubiony w swych myślach. Wreszcie rzekł:
— Feerman, myślę, że potrzebuje pan wypoczynku.
— Wypoczynku?! — zawołał Feerman, natychmiast jeżąc się wewnętrznie. — Chce pan powiedzieć, że mnie pan wyrzuca z pracy?
— Ależ nie, absolutnie nie, Feerman. Chcę być w porządku w tej grze. Ale nie jestem sam, mam cały zespół. — Szerokim gestem wskazał biuro, dom, miasto. — Nienormalność jest zaraźliwa. W biurze podczas ostatniego tygodnia wskaźniki wzrosły.
— I to niby z mojej winy.
— Musimy przestrzegać przepisów — rzekł Morgan. Będziemy panu nadal wypłacać pensję aż do… aż do chwili, gdy znajdzie pan jakieś rozwiązanie.
— Dziękuję — rzekł sucho Feerman. Wstał i włożył kapelusz.
Morgan położył mu rękę na ramieniu.
— Czy myślał pan już o Akademii? — zapytał ściszając głos.
— Absolutnie nie ma o tym mowy — odparł Feerman, patrząc Morganowi prosto w oczy.
To dziwne uczucie zostać nagle bez pracy. Nie miał gdzie iść. Często nienawidził swej pracy; zdarzało mu się rano drżeć na myśl o nowym dniu w biurze, jaki go czekał. Teraz, gdy tego zabrakło, doceniał, jak ważna była dla niego praca, jakie stanowiła zabezpieczenie. Człowiek, który stracił pracę, jest niczym — pomyślał.
Szedł ulicą bez celu, próbując zebrać myśli. Nie mógł się skupić. Myśli wymykały się, a ich miejsce zajmowały mętne obrazy — obraz żony. Nie mógł ich nawet zatrzymać, gdyż miasto nagliło, nacierało nań twarzami, hałasem, zapachem, natrętnymi reklamami.
Jedyny plan działania, jaki mu przyszedł na myśl, był nie do przeprowadzenia. Uczucia podpowiadały mu:
Idź tam, gdzie cię nigdy nie znajdą. Ukryj się!
Lecz Feerman dobrze wiedział, że to nie jest rozwiązanie. Ucieczka była tylko podstępnym wykrętem, jawnym dowodem jego nienormalności. Istotnie, przed kim miałby uciekać?
Przed najzdrowszym, najdoskonalszym społeczeństwem? Tylko wariat mógł wpaść na taki pomysł.
Feerman zaczął obserwować mijanych ludzi. Wydawali się szczęśliwi, przeniknięci uczuciem odpowiedzialności, gotowi poświęcić swoje namiętności na rzecz istniejącej trwałej prosperity. Był to idealny świat. Czemu więc nie umiał w nim żyć? Ale przecież z pewnością mógł! Tak czy inaczej postanowił się przystosować. Przynajmniej jeśli uda mu się znaleźć sposób.
Po kilku godzinach włóczęgi Feerman stwierdził, że jest głodny. Wszedł do pierwszej napotkanej restauracji. Usiadł przy stole. Przeglądając kartę mówił sobie, że musi się skupić. Musi wybrać kierunek działania, zdecydować.
— Hej, ty tam!
Podniósł głowę. Łysy kelner przyglądał mu się uporczywie.
— Kto?
— Wynoś się stąd!
— Dlaczego? — zapytał Feerman, próbując opanować panikę, jaka go ogarnęła.
— Tutaj nie podaje się wariatom — rzucił kelner. Pokazał palcem ścienny sanimetr, którego igła przekroczyła dziewiątkę. — Wynoś się!
— Mam zaświadczenie o…
— Wynoś się! — powtarzał kelner. — Prawo mówi, że nie muszę obsługiwać dziesiątki. To przeszkadza moim klientom. No, zabieraj się stąd!
Feerman poczuł rosnący gniew. Miał ochotę rozwalić błyszczącą czaszkę kelnera. Ale oczywiście w ten sposób zachowałby się tylko wariat. To niczego nie ułatwiało. Opanował się i wstał.
Znowu podjął swój spacer. Powstrzymał chęć biegnięcia, próbując myśleć logicznie. Ale zamęt w jego umyśle wzrastał. Zapadał już wieczór, umierał ze zmęczenia.
Znalazł się w jakiejś dalekiej wąskiej uliczce. W oknie drugiego piętra zobaczył wypisany ręcznie szyld: J. J. FLYNN, PSYCHOTERAPEUTA — MOŻE MOGĘ CI POMÓC.
Feerman próbował się uśmiechnąć, wspominając wszystkich sławnych specjalistów, których się radził. Poszedł dalej, ale potem wrócił i wszedł na schody prowadzące do gabinetu Flynna. Jeszcze raz był z siebie niezadowolony. Już w chwili, gdy ujrzał napis, wiedział, że tam pójdzie.
Gabinet Flynna był mały i ciasny. Na ścianach wisiały oderwane tapety, pokój był od dawna nie wietrzony. Flynn siedział za prostym biurkiem zatopiony w lekturze magazynu komiksów. Mały łysiejący mężczyzna w średnim wieku. Palił fajkę.
Feerman miał zamiar zacząć od początku. Zamiast tego wymknęło mu się:
— Proszę pana, mam kłopoty. Straciłem pracę, porzuciła mnie żona, byłem u wszystkich specjalistów w mieście. Czy może mi pan pomóc?
Flynn wyjął z ust fajkę i przyjrzał się Feermanowi. Obejrzał jego buty, kapelusz, ubranie, taksując go. Po czym rzekł:
— Co panu powiedzieli?
— Że właściwie nie mam żadnej szansy.
— Tak, oczywiście — rzekł szybko i ostro Flynn. — Ci faceci łatwo się zniechęcają. Ale zawsze jest nadzieja. Umysł jest złożonym i dziwnym mechanizmem i czasem…
Flynn zamilkł nagle, uśmiechając się ze smutkiem i ironią, wreszcie powiedział:
— Ach, po co to? Wygląda pan na skazanego, żadnych wątpliwości — wytrząsnął popiół z fajki i spojrzał w sufit proszę pana, nic nie mogę zrobić dla pana. Pan o tym doskonale wie i ja także o tym wiem.
— Dziękuję za szczerość — rzekł Feerman nie ruszając się z miejsca.
— Mój zawodowy obowiązek — powiedział wolno Flynn — każe mi przypomnieć, że zawsze jest panu dostępna Akademia.
— Jak mogę tam pójść? Nic nie wiem o ich metodach.
— Nikt nic nie wie. A przecież podobno zawsze im się udaje.
— Więc dlaczego nikt stamtąd nie wychodzi?
— Wiem tyle samo co pan. Może nie mają ochoty. — Flynn zaciągnął się dymem. — Chce pan rady, niech pan mnie posłucha. Ma pan pieniądze?
— Trochę — odparł przezornie Feerman.
— Doskonale. Nie powinienem tego panu mówić, ale… Niech pan nie szuka ratunku u fachowców. Proszę wrócić do domu. Pośle pan robota po żywność na dziesięć czy piętnaście dni. Niech się pan ukrywa jakiś czas.
— Ukrywa? Czemu?
Flynn przesłał mu rozdrażnione spojrzenie.
— Bo niszczy się pan, próbując powrócić do normalności. Wszystko, co pan robi, tylko pogarsza sprawę. Widziałem setki takich przypadków. Niech pan nie myśli o normalnym i nienormalnym. Niech pan przeczeka spokojnie jakiś czas, odpoczywa, czyta, tyje. Potem zobaczy pan, jak sprawa wygląda.
— Proszę pana — rzekł Feerman. — Zdaje się, że ma pan rację. Jestem tego pewny! Ale nie wiem, czy nie byłoby lepiej, gdybym nie powracał do domu. Telefonowałem dzisiaj niepotrzebnie… Mam pieniądze. Czy nie mógłby mnie pan tutaj ukryć?
Flynn wstał i spojrzał z niepokojem przez okno.
— I tak za dużo powiedziałem. Może, gdybym był młodszy… Ale nie mogę! Dałem panu niedorzeczne rady! Nie chcę na dodatek popełnić niedorzecznego czynu.
— Przepraszam — rzekł Feerman. — Nie powinienem był pana prosić o to. Dziękuję panu. Szczerze dziękuję. — Wstał. — Ile jestem winien?
— Nic. I życzę powodzenia.
— Dziękuję.
Zbiegł szybko po schodach i przywołał taksówkę. Dziesięć minut później był w domu.