Выбрать главу

Na klatce schodowej było dziwnie cicho. Drzwi dozorczyni były zamknięte.

Ale Feerman miał wrażenie, że zostały zamknięte tuż przed jego przyjściem i że dozorczyni stoi za nimi nadsłuchując. Przyśpieszył kroku i wszedł do swego mieszkania. Tu także było nienormalnie cicho. Feerman poszedł do kuchni. Przed kuchenką stał robot domowy, w kącie spał Speed.

— Dobry wieczór panu — powiedział robot. — Jeśli chce pan usiąść, zaraz podam obiad.

Feerman zasiadł za stołem i przemyślał plan. Zostawało wiele szczegółów do załatwienia, ale doktor. Flynn miał rację. Najlepsze, co mógł zrobić, to ukryć się, zniknąć z obiegu.

— Jutro wczesnym rankiem pójdziesz na zakupy rzekł do robota.

— Tak, proszę pana — odrzekł robot, stawiając przed nim talerz z zupą.

— Będą nam potrzebne zapasy: chleb, mięso… Nie, kup raczej konserwy.

— Jakie konserwy? — zapytał robot.

— Obojętnie. I papierosy. Przede wszystkim pamiętaj o papierosach! Podaj mi sól!

Robot stał nieruchomy przed kuchenką, podczas gdy Speed cicho skomlił.

— Prosiłem o sól.

— Żałuję, proszę pana.

— Czego żałujesz? Podaj mi sól.

— Nie mogę pana słuchać.

— Co takiego?

— Przekroczył pan właśnie czerwoną linię.

Feerman patrzył na niego chwilę. Potem skierował się do sypialni i włączył sanimetr. Czarna igła wolno zbliżała się do czerwonej kreski, wahała się chwilę i przekroczyła ją.

Miał ponad dziesięć.

Ale jakie to miało znaczenie?

W końcu to tylko wynik na skali. To nie znaczy, że nagle stał się potworem. Przekona robota, wytłumaczy mu. Wyszedł pośpiesznie z pokoju.

— Słuchaj, robot…

Usłyszał odgłos zamykających się drzwi. Robot odszedł. Wrócił do jadalni i upadł na tapczan. Oczywiście robot odszedł. Miał wmontowany sanimetr. Jeśli pan przekraczał czerwoną linię, automatycznie musiał wrócić do fabryki. Dziesiątka nie ma prawa używać automatu.

A jednak nie wszystko było stracone. Posiadał jeszcze w domu jakieś zapasy. Usiłował się opanować. Może wystarczy na kilka dni.

— Speed! Żadnego odgłosu. — Speed, do nogi! Wciąż nic.

Feerman przeszukał metodycznie mieszkanie, psa nie było, widocznie musiał odejść z robotem.

Zapukano do drzwi.

— Panie Feerman.

— Nie! — krzyknął.

— Panie Feerman, musi pan zaraz odejść. Była to dozorczyni. Otworzył drzwi.

— Zaraz? A gdzie mam pójść?

Wszystko mi jedno. Nie może pan tu zostać ani minuty, panie Feerman. Pan musi odejść.

Feerman poszedł po kapelusz, włożył go, rozejrzał się po mieszkaniu i wyszedł. Zostawił otwarte drzwi.

Na dworze czekało nań dwóch ludzi. W ciemności nie mógł rozróżnić ich twarzy.

— Gdzie chce pan pójść? — zapytał jeden z nich.

— Jakie są możliwości?

— Chirurgia lub Akademia.

— To Akademia.

Wepchnęli go do wozu, który natychmiast ruszył. Opadł na siedzenie zbyt zmęczony, aby myśleć. Lekki przeciąg głaskał go po twarzy, usypiał warkot wozu. Ale droga zdawała się nie kończyć.

— Jesteśmy — rzekł wreszcie jeden z konwojentów. Wóz zatrzymał się i wprowadzono go do wielkiego szarego gmachu. Na środku małego pustego pomieszczenia stało biurko z tabliczką RECEPCJA. Pilnujący mężczyzna cicho chrapał z głową na biurku.

— Jeden z konwojentów Feermana zakaszlał głośno. Recepjonista poderwał się i przetarł oczy. Włożył okulary i przyjrzał mu się zaspany.

— Który? — zapytał.

Konwojenci wskazali Feermana.

— W porządku.

Recepcjonista wyciągnął wątłe ramiona i sięgnął po gruby czarny rejestr. Coś w nim zanotował, wyrwał kartkę papieru i podał strażnikowi. Natychmiast odeszli.

Recepcjonista nacisnął guzik, potem żywo poskrobał się w głowę.

— Wieczorem jest pełnia — rzekł do Feermana z widocznym zadowoleniem.

— Co?

— Pełnia. Kiedy jest pełnia, przychodzi dużo więcej takich typów jak pan, tak mi się przynajmniej wydaje. Zawsze miałem ochotę to zbadać.

— Dużo więcej kogo? — zapytał Feerman. Trudno mu było uświadomić sobie, że jest w Akademii.

— Niech pan nie udaje głupka — rzekł surowo recepcjonista. — Oczywiście, dziesiątek. Może nie ma żadnego związku, ale… No, jest strażnik.

Do biurka zbliżył się strażnik w mundurze, zajęty wiązaniem krawata.

— Zaprowadzić go do 312 AA — rzekł recepcjonista. Zaczekał, aż Feerman ze strażnikiem wyszli, a potem znowu ułożył się na biurku.

Strażnik prowadził Feermana przez labirynt korytarzy pełnych drzwi.

Wydawało się, że korytarze zbudowano bez sensu: rozwidlały się we wszystkie strony i wiły jak uliczki starego miasta. Feerman zauważył, że numery nie były kolejne. Przeszli obok 3112, potem 259, wreszcie 14. Przysiągłby, że trzykrotnie minęli 888.

— Co pan robi, żeby się tu nie zgubić? — zapytał.

— To moje zajęcie — rzekł niezbyt przyjaźnie strażnik. — Niezbyt logiczne jest to oznakowanie — zauważył po chwili Feerman.

— Nie można było zrobić inaczej — wyjaśnił konfidencjonalnie strażnik. — Początkowo przewidziano dużo mniej pokoi, a potem był run. Pacjenci i jeszcze raz pacjenci, co dzień więcej. Więc trzeba było dzielić pokoje i wybijać nowe korytarze.

— Ale jak doktorzy odnajdują swoich pacjentów? Doszli do 312 AA. Nie odpowiedziawszy strażnik otworzył drzwi, skinął na Feermana, by wszedł, potem zamknął za nim zasuwę.

Pokój był malutki. Znajdował się tam tapczan, krzesło i mała szafa. Meble zajmowały prawie całą przestrzeń.

Po kilku chwilach Feerman usłyszał głosy za drzwiami. Ktoś powiedział:

— Spotkamy się o dziesiątej w kawiarni.

Klucz zgrzytnął w zamku, zagłuszając odpowiedź. Ale doszedł go wybuch śmiechu i głos, który rzekł:

— Jeszcze stu, i znów trzeba będzie drążyć nowe korytarze. Drzwi się otwarły i do pokoju wszedł brodaty mężczyzna w białym kitlu. Uśmiechał się blado.

— Proszę, niech się pan położy na tapczanie — rzekł uprzejmie, lecz rozkazująco.

Feerman wciąż stał.

— Teraz, kiedy już tu jestem, może mi pan wytłumaczy, co to wszystko znaczy?

Brodacz zajęty był otwieraniem szafy. Rzucił Feermanowi pełne ironii spojrzenie i uniósł brwi.

— Jestem lekarzem, a nie wykładowcą.

— Możliwe, wydaje mi się jednak…

— Tak, tak — rzekł doktor wzruszając ramionami. — Wiem, ma pan prawo wiedzieć i tak dalej, i tak dalej… Należało to zrobić przed odesłaniem pana tutaj. To do mnie nie należy. Feerman stał nadal.

— Proszę się tu położyć jak grzeczny chłopiec, wszystko panu powiem.

Feermanowi przyszło na myśl, by rzucić się na niego i zatłuc. Ale pomyślał, że tysiące dziesiątek myślało tak przed nim. Na pewno to przewidzieli.

Położył się na tapczanie.

— Akademia — zaczął doktor grzebiąc dalej w szafce jest produktem naszej cywilizacji. Aby ją lepiej zrozumieć, trzeba najpierw zrozumieć epokę, w jakiej żyjemy.

Zrobił teatralną pauzę, po czym podjął z wyraźną przyjemnością.

— Nastawienie psychiczne! Normalność! Trzeba pamiętać, że to wymaga poważnego wysiłku. Umysł rozkojarzy się tak łatwo. Gdy to następuje, zmieniają się wartości, w człowieku rodzą się nadzieje, pomysły, odczuwa gwałtowną potrzebę działania, postępu. Same w sobie te fakty nie są może anormalne, ale niebezpieczne. Naszym ideałem jest pragnienie stagnacji. Wymaga ono jednak wielkiej siły woli, jeśli ktoś nie jest do tego zdolny… W tym tragedia.